klasyk w gent. kawa na dachu chaty oliviera. w odległym planie centrum |
biuro oliviera w spoko przestrzeni pomagazynowej |
dwupoziomowy parking na rowery przy dworcu w gent |
dworzec w antwerpii. najlepszy na swiecie. kurwa tam pociągi wjeżdzają na stacje na 3 poziomach. |
antwerpia centrum |
najlepsza szama w rotterdamie - "kapsalon" |
najtańsza i najlepsza domowa szama w rotterdamie |
najchujowszy budynek w belgii jaki widziałem. justin center może z nim konkurować. antwerpia, środek centrum. |
świeta przyszli więc jest czas na update do bloga. najpierw resztka opowiastek z belgii w dość szybkim tempie.
choc do oliviera przyjechałem w momencie kiedy miał na prawde duzo na głowie, to zrobil wiele aby spedzic ze mna sporo czasu. do tego był podekscytowany, bo wlasnie kupil dom dla siebie i jego dziewczyny, wiec powodów do celebrowania bylo sporo. w pierwszy dzien duzo bujalem sie z judy. jezdzilismy samochodem po rozne pierdoly i gadalismy o tym ze fajnie jest byc w ciązy. pojechalismy z nią do starych oliviera, których lubie i zawsze ich odwiedzam podczas wizyt. wieczorem dolaczyl do nas olivier i poszlismy do martino's. to takie legendarne miejsce w gent z zajebistymi stekami i pieczonym mięsem w ich własnej marynacie, którego receptura jest największą tajemnicą zakładu. To miejsce istnieje od chyba 60 lat, biznes jest przekazywany z pokolenia na pokolenie, a jego popularność nie gaśnie. Chciałbym takie miejsce we wro. Zjadłem kozak wołowinę z zajebistymi frytkami i mega białym piwem i czułem się jak w niebie. 2 dzien przesiedzialem sporo u oliviera w biurze. gadałem z jego znajomymi, którzy wpadali tam jeden po drugim. w pewnym momencie pośród ogólnego rozluźnienia odpaliliśmy partię w monopol i było całkiem spoko. tego dnia wieczorem poszliśmy do bananowego kolegi oliviera na chate, bo robił domówkę. jarałem się, bo znałem tam na prawde dużo ludzi i miałem wrażenie, jakbym tam mieszkał. było tam sporo osób z wyjazdu do francji, na którym miałem okazje byc w kwietniu. laski w wysokich szpilkach i obcisłych spodniach. chłopaki w jakichs pedalskich koszulkach. na barze same drogie rumy i wyborowa exquisite. pełna pedaliada ale belgowie są troche ciotami i trzeba się z tym pogodzić. im szybciej to zrozumiesz, tym szybciej sie ich polubi.
nastepny dzien, to lekka zmiana otoczenia i z brudnawego, starego i zapchanego ludzmi i knajpami gent, pojechałem do nowoczesnego, przestrzennego, czystego rotterdamu. wycieczka trwała 2h, a wrażenia niezapomniane bo mogłem pierwszy raz odwiedzić Adama od czasu jego wyjazdu do holandii. Było zajebiście, spedziliśmy cały dzien bujając się razem po mieście i gotując na chacie (w sumie adam i natalia gotowali). Zrobilil gotowane małże w winie i sosie ostrygowym, które w rotterdamie kosztują grosze, a są tak zajebiste, ze głowa mała. jednak rotterdam jako miasto niestety nie powalił. mega tam pusto, zero atmosfery. troche dobrej architektury ale nie na tyle, zeby obsrywać się na każdym kroku. miałem wrażenie, że holendrzy to musi być mocno nieżyciowy naród i w chuj nudny. w sobotę wieczór knajpy na w pół puste. co oni tego dnia robili?
poniedzialek. ciepło na zewnątrz. wczoraj spadł pierwszy deszcz od chyba 3 miesięcy i wszyscy od razu chcieli się zabić. rozpieściła nas ta jesień. chyba nigdy nie było tak spoko na zewnątrz na koniec roku. w piątek za to rozlosowali nam grupy na euro. załamałem się. grecy przyjeżdzają. kurwa mać. będą też ruscy, więc chyba najwyższy czas odrobić zaległe lekcje z rosyjskiego i zarabiać na nich ciapę. musze sobie jakieś ruskie rapy ściągnąć. na rapach najlepiej się uczy języka.
siedze w rozruszniku. miejscu, w którym w tym roku przerobiłem mniej więcej tyle samo roboczo-godzin, co w swojej własnej chacie. to chyba mój ulubiony punkt roku 2011 w tym kawiarnianym mieście. w środku usiądzie może jakieś max 14 osób. partyk i emilka przejeli ten lokal na nadodrzu po zakładzie napraw kosiarek. kupili zajebistą maszyne do kawy, sami wyremontowali i odpalili to chyba w maju. jako jedni z niewielu zrozumieli, że żeby mieć zajebistą kawiarnie, trzeba włożyć więcej serca niż pieniędzy. patryk obsługuje, a emilka napieka zajebiste serniki i ciasta czekoladowe na chacie. takie z brzoskwinią. nie jaram się ciastami ale ten sernik miażdzy. kawe sami sobie wypalają i tak sobie kręcą swoje spoko miejsce na nadodrzu. rozrusznik jest przy ulicy i ma 2 duże witryny, przez które patrząc można sobie ładnie wyrysować profil nadodrzańskich chlorów i wywrotowców, co sie rozbijają po chodnikach z siatką napchaną flaszką, tanimi fajkami i paprykarzem szczecińskim. czesto widuje też panią zamiatającą chodniki, co sie buja z takimi dwoma podłużnymi psami, co sie po uszach gryzą i nie odstępują ją na krok. ghetto psy... albo te dzieciaki z kwadratu w bluzach dill gangu z plastikowymi ak-47 w rękach co sie ganiają po podwórkach i nie mają sie gdzie podziać. najpierw wbijają do środka i udają, że terroryzują emilke, a potem siadają na kanapach jakby to była ich baza i grają w chińczyka. trudno powiedzieć co z nich w przyszłości wyrośnie ale to spleśniałe otoczenie chyba im nie pomoże zostać maklerami. skąd oni mają cheedar na te kurwa bluzy. one chyba ze 200 kosztują albo więcej. a na rydgiera sklep dill gangu działa w najlepsze. wiadomo, że to punkt, gdzie chyba znajduje się najwięcej odbiorców tych wybitnych produktów kształcących młodzież na mocnych i eleganckich gangsterów ale skąd te łebki mają na to ciape????
śmieszne jest to we wrocławiu, ze wystarczy przejść na drugą strone odry i wchodzisz do innej galaktyki, w której dużo potencjału i nadziei urzędu miasta na stworzenie czegoś niesamowitego, czego chyba sami nie potrafią dokładnie określić ale tu jeszcze minie sporo lat zanim nastąpi jakiś spektakularny przeskok. w każdym razie nawet taki mały rozrusznik daje tę nadzieję. w ogóle mi tu nie po drodze. ale wypiłem tu już chyba z 1500 kaw. lato było zajebiste. ławka na zewnątrz, szlugi i liczenie ilości daewoo, których na cybulskiego przejeżdża chyba najwięcej w mieście. patryk odpala sobie gramofon z jego jazzami, przeplatanymi jakimiś dziwnymi breakbeatami i beastie boys. w środku mieszanka ludzi z sąsiedztwa, ekipy z TUMW i nudnych germanistek, co się kolegują Klausem Bachmanem. Jedna brzydsza od drugiej. Rozkminiają jakieś pseudo konferencje i narzekają na swoje dzieci. Filologowie to dziwna rasa. Jak się ich słucha można się zastrzelić. Informatycy są już chyba ciekawsi. Monco nie rozrywkowi ci filolodzy. Sam nim jestem ale sie wstydze. Ide siku.
pobudka o 7. jaram się. lubie odpalać dzień wcześnie. jest czas na gazetową sesję, przynajmniej ze 3 blogi muzyczne, spoko śniadanie i porobić coś mądrego co przynosi pieniądze. a propos śniadania. dziś pomyślałem o jakimś innym. wymyśliły mi się rogaliki francuskie. pamietam je z belgii i z paryża jak byłem u kosmy. tanie, chrupkie, nie za słodkie, zapychają i siedzą z kawą jak mało co do jedzenia. liczyłem, że dam rade je kupić w piekarni, którą mam z kilometr od chaty ale w tej z pizdy małomiasteczkowej okolicy, która mizernie próbuje udawać elegancką dzielnicę wrocławia dla ludzi sukcesu nie było to możliwe. było za to opór chleba pytlowego i jakiegoś z takimi ziarnami, co nawet ich nazw nie pamiętam za 8 zeta, bo przecież mieszkam na przedmieściach dubaju i nie mam problemu żeby wywalać 8 zeta na mały chleb. nienawidze tego. w pobliskim supermarkecie ten sam dramat. zero problemu, żeby kupić pastę truflową na włoskim stoisku ale o musztardę sarepską to już czasem trudno. kurwa, gdzie ja mieszkam. co ci ludzie z kwadratu robią? jajka pastą truflową smarują?
jagoda zaprosiła mnie na bal dyplomowy w piątek. spoko. ja przecież kocham bale, więc głupotą byłoby odmówić. zwłaszcza, że będzie w browarze mieszczańskim. same przyszłe stomatologi naokoło przebrani w gajery a la lata 20. nawet se do fryzjera poszedlem wczoraj. nie zeby specjalnie na bal. miałem już dobrą padakę na głowie i włosy w uchu nie są spoko nawet dla mnie. poszedłem zatem do mojego ulubionego zakładu "regina" na śródmieściu. on mnie nigdy nie zawiódł choć zawsze wydawało mi się, ze mojej fryzury nie da sie spierdolić przez nikogo. nawet murarz by sobie poradził... bo chyba każdy fryzjer jest w stanie zrozumieć polecenie "na górze sciąć centymetr, a po bokach i z tyłu jeszcze troche krócej". nie jaram się fajnymi fryzurami. chce mieć po prostu krótsze włosy. mimo to nowocześni styliści wrocławscy, do których miałem nieszczęście trafić ze 3 razy w życiu mają dość spory problem z tą komendą i nie kminią, że nie każdy typ ma ochotę wyglądać jak te wszystkie super chłopaki, które pozują do sesji KMagu albo innego magazynu o niczym. pozują na prześwietlonych fotach, na grubym ziarnie, paląc papierosy, stojąc na molo albo huśtając się na huśtawkach z koleżankami w kurtkach chuligankach....
ile ja się nacierpiałem u tych z dupy fryzjerów. to doświadczenie niczym rozmowa z arabskim kierowcą autobusu. wymiana zdań, z której nikt nic nie rozumie.
- hej, jestem paula. (nota bene kocham jak fryzjer od razu wita się ze mną jak dobry kolega, żeby przełamać lody i żeby było spoko jak programach na MTV. brakowało mi tylko przyjaznego uścisku albo takiego hollywoodzkiego buziaczka w policzek, gdzie tak na prawde nie dotykasz policzka ustami, tylko delikatnie przytulasz się policzkami. kurwa w stanach są chyba jakieś specjalne zajęcia z tych "buziaczków").
- mateusz...
- to co robimy z twoimi włosami?
- na górze proszę sciąć centymetr, a po bokach i z tyłu jeszcze troche krócej. (zachowuje się formalnie. nie chcę się kolegować z paulą. właściwie to nie specjalnie lubie gadać z fryzjerkami. nie żeby były głupie czy coś. jestem towarzyską osobą i nie mam problemu z gównianymi gadkami z nieznajomymi ale nie zawsze mam ochotę się zbytnio zaprzyjaźniać, zwłaszcza z paulą...)
- a co z grzywką? cieniujemy? na którą stronę się zaczesujesz? (zaczyna się. leci potok pytań, których nie jestem w stanie zwizualizować i zaczynam odczuwać stres, bo nie wiem jak się do nich ustosunkować. liczyłem, ze po pierwszym pytaniu wysłowiłem się na tyle, zeby paula could get busy with fuckin' scissors
- nie wiem, na którą stronę się zaczesuję - odpowiadam. pokazuję jej dłonią jak to robię. przyklepuje te włosy dłonią, prawie tak, jak głaszczę mojego kota.
- aaa. czyli na prawo. to od dzisiaj będziesz zaczesywał się na lewo. (brzmi prawie jak rozkaz. no ale jak tu nie wierzyć. ona jest stylistką i śledzi trendy w modzie i wizażu).
- czemu na lewo? chyba lubie tak, jak zazwyczaj to robię. (próbuję dopytać skąd te zmiany)
- bo masz ładniejszy lewy profil! (ja pierdole. co ty paula wiesz o moim profilu. siedzisz w tym napchanym kosmetykami salonie, który bije ostrym światłem jak u dentysty i strzyżesz jakichś spedalonych chłopców co przez pół dnia zastanawiają się kiedy w końcu do pull and beara przyjdą te nowe wyjątkowe rurki w bladej czerwieni, które będą w sprzedaży tylko w 3 salonach w polsce i muszą się spieszyć, żeby to oni byli tymi szczęśliwcami. wszystko w salonie naturalnie oplecione jest ładną muzyką w tle a la Cafe del Mar vol. 33 albo Buddha Bar vol. 633) albo inne chill outowe ścierwo. te wszystkie salony chyba się nimi wymieniają jak tazosami.
Ten wywiad o niczym trwa pewnie jeszcze z 3 dalsze minuty. W końcu poddaję się bo nie jestem w stanie dalej tego ciągnąć i krótko ucinam - paula. zrób tak, żeby było ładnie.
Paula zadowolona zabiera się do roboty. Myje mi głowę drogim szamponem. Używa z 6 par różnych nożyczek, zagaduje mnie rozmową, której nie chce prowadzić, bo już od progu chyba byłem wkurwiony że w jakiś sposób tam trafiłem. Strzyżenie mojej głowy trwa jakieś 45min... Nie do wiary. Od "stylisty" wychodzę" bez 45zł i wyglądam jak ciota z jakąś płetwą z tyłu głowy. Do tej pory nie pojąłem paradoksu płacenia dużych pieniędzy po to, żeby się denerwować.
Pyta mnie jeszcze paula czy mi się podoba. Nie mam zdrowia, zeby powiedzieć jej że jest najchujowiej. Chyba przede wszystkim dlatego, ze nie miałbym siły jej wytłumaczyć tego że chujowo "pocieniowała". I co to kurwa za śledź z tyłu... Mówie jej że spoko i wychodzę czym prędzej.
3 razy w życiu miałem sytuacje, ze zrezygnowałem z fryzjera, na rzecz "stylisty". Nie bede się tłumaczył dlaczego to zrobiłem bo pewnie sam teraz nie wiem. Było to o 3 razy za wiele w każdym razie. Dzięki bogu znalazłem "reginę" w tym roku.
Chodzę tam 9 miesięcy. Strzyże mnie taki wysoki misiowaty typ z bransoletką na ręce i krótkimi włosami postawionymi na sztorc. Jest cześkiem jakich mało. Choć strzygł mnie już z 5 razy i ewidentnie mnie kojarzy nie mam pojęcia jak ma na imie. Ja za to wcale od niego nie wymagam, żeby on znał moje. Wpadam do niego. Mówię dzień dobry. On grzecznie odpowiada dzień dobry.
- tak jak zwykle - pyta.
- tak - odpowiadam (on po pierwszym razie zrozumiał i zapamiętał "krócej na górze, a po bokach i z tyłu jeszcze troche krócej).
Panu fryzjerowi więcej nie trzeba. Skrapia mi włosy takim rozpylaczem do wody, którym pewnie róznież podlewa kwiaty na parapecie ale mam to w dupie i jest spoko. Rozczesuje kłaki grzebieniem i z zabiera się do roboty. Używa do tego 2 par nożyczek, a wizyta u niego trwa 20 min. Nie gadamy na siłę. Jak mam mu coś spoko do powiedzenia, to sie dziele. Jak nie, to moge nie odzywać się przez całą wizytę i też nikomu to nie przeszkadza. Czasem zasypiam. Lubię dźwięk mokrych ścinanych włosów. Po wszystkim Pan pyta czy mi się podoba. Odpowiadam, że jakby mi się nie podobało, to przecież bym nie wracał. On mówi, że cieszy go ta odpowiedź. Just like that. Idę do kasy. Za ladą chyba właśnie Pani Regina nasiaduje ale to tylko domysły, bo Reginy nie znam osobiście. W każdym razie wygląda mi na Reginę, a do Regin mam nosa. Płacę 25. Pani Regina mówi dziękuję i szczerym uśmiechem żegna się ze mną, mówiąc że ładnie wyglądam. Cieszy mnie ta Pani Regina. Wolę usłyszeć, że ładnie wyglądam od leciwej Pani Reginki, niż od jakiejś stylistki-lambadziary co lubi sobie jajko pastą truflową smarować.
Czy to takie trudne. Skąd to parcie na sztukę dla sztuki. To tak jak z moim telefonem, co ma wszystkie zajebiste funkcje i moge grać i wchodzić na fejsa i rozpoznawać muzyke z radia. Szkoda tylko, ze gubie zasięg na każdym kroku i nie da sie do mnie dodzwonić. Więc Paula weź się ogarnij i zacznij ścinać włosy. Najlepiej za 25. Choć może to moja wina. Jedras mi kiedys opowiadał jak poszedł do takiego cwanego fryzjera-stylisty. Jakaś super dupa. Mówi, że sie z nią zaprzyjaźnił choć pewnie był u niej ze 3 razy. Jak przyszedł do niej i zapytała go jak chce się ściąć, odpowiedział:
- nie wiem. Ale na pewno wiem jak nie chce się ściąć. I wskazał palcem na wszystkich jej kolegów-stylistów, którzy pracowali w tym salonie z gejowymi fryzurami prosto z najnowszego Vogue. Laska wzieła nożyczki i zrobiła mu najlepszą fryzure jaką miał. Może w tym metoda.
ogar ogar ogar. tego najbardziej mi teraz potrzeba. wassapy same sobie nie dadzą rady. jestem juz w pizdu spóźniony ze stroną internetową i z wysyłaniem ofert. spadają na mnie spoko rzeczy niczym manna z nieba. bywają wycieczki, mam propozycje współpracy z cwanymi organizacjami, moge sie promować za darmo na zajebistych portalach, a ja zamiast brać to wszystko w garść i zarabiać tłusty cheedar, to sie lenie jak pizda. jestem mocno zły na siebie ostatnimi czasy, bo mógłbym robic dużo pod kątem pracy, a apatia silniejsza jest ode mnie. i najgorzej ze sam sobie z tego zdaje sprawe. jedyne co musze zrobic, to spiąc dupe i wystartować przed nowym rokiem. wszystko do wykonania, tylko wujek gunther musi sie sam zmobilizowac dla swego własnego dobra. to tyle w temacie pracy, który mnie mocno boli. w sumie to sam sobie funduje tą frustracje. dosyc.
reszta spraw po staremu, czyli nad wyraz aktywnie towarzysko, dużo chalnia i świeżej muzyki. miałem mocno urodzinowy weekend. w piątek swoje dwudzieste któreś obchodzili kosma, kuba i dyd. bylem zatem na trójkącie u kosmy przyjąć z nim troche wódki. sporo znajomych, w salaterach elegancko wyeksponowane pierogi ruskie zalane śmietaną, cebulą i groszkiem konserwowym. spoko było, przyszło dużo ludzi których nie widziałem ale wyszedłem wcześnie. chciałem być świeży rano, bo miałem wychwalać wrocław przed grupą cwaniaków z Anglii. W drodze do domu zadzwonila magda i basar, ze są w szajbie. zeby nie było. nienawidze kurwa szajby i mialem prace z samego rana. mimo to dalem sie skusic na drinka... skonczylem o 7 am w domu...
sobota. dramat... jak sie konczy balowac o 7, to kac przychodzi gdzies w okolicach 16. Mialem wycieczke po 1,5h snu i musialem udawac ze jestem madry w momencie, kiedy poziom mojej inteligencji uległ zgwałceniu, a przetwarzanie informacji przez mój mózg był na poziomie mózgu moich szynszyli. pozniej tylko szybki powrot do domu i musialem kombinowac domówke dla 35 osob. dobrze ze mamie sie chcialo mi pomagac, bo sam chyba bym zaniemógł. wszyscy przyszli ok 20. sami spoko znajomi, duzo polskiej wódki, pieczony indyk i tiramisu na polskim serze aro. w mojej chacie nigdy nie bylo nawet ćwierci tej ilości ludzi. jakos sie zmiescilismy. zwinąłem dywan w rulon i robił za dodatkową kanapę. lewy przyniósł kontroler i mial zagrac urodzinowego seta na stoliku ogrodowym. zagrał może ze 2 numery, bo za kontroler wpuścił mnie, a ja przesycony używkami byłem nim tak podekscytowny, ze zaczałem grać i sam jarać sie tym co grałem. byłem najgorszy, bo nie gadałem z nikim, a świat mógł dla mnie nie istnieć. grałem swoje ulubione kawałki i śpiewałem do komputera. nic mi sie nie miksowało, bo próbowałem zgrać kawałki o jakiejś potęznej róznicy tempa ale nie mialo to wtedy dla mnie zadnego znaczenia. ja bawilem sie przednio sam ze sobą.
później poszliśmy do centrum tam jakaś ambasada, a potem przedwojenna. naprawde wstyd mi tylko końcówki, bo zostałem wyciągnięty do klubu zakazanego, do którego wejście powinno być karane prawem. byłem w antidotum.... zaciągneli mnie tam koledzy, którzy chodzić tam lubią bo mają trochę inne gusta ode mnie. wszedłem i prawie dostałem epilepsji. barmanki - wieśniary z błękitnymi ślimakami na ramionach albo słońcem na karku albo innym klasyku z kolekcji chujowych tatuaży. założe się też ze 80% tych rozbawionych ludzi jeżdziło na blachach DWR albo DTR. muzycznie też mnie nie połechtali tą toporną łupanką prosto z piekła. Nie mogłem tam wysiedzieć. Wyszedłem bez pożegnania. Tej nocy spotkałem też brata mojej starej dziewczyny. Lubie go, przewinelismy co nieco o życiu, a później biedny nie miał się gdzie podziać więc sćiągnąłem go do siebie chate, żeby przezipował tę noc. W taki oto romantyczny sposób zakończyłem moją urodzinową imprezę. Zamiast se jakąś elegancką dziewczynę ogarnąć, dzieliłem kanapę z bratem mojej byłej. Well done Gunther....
W niedziele w miare wczesna pobudka i obiecany przez wszystkich chlopakow mecz w piłę w parku południowym. Zebrało się 10 chlorów. Jeden wyglądał gorzej od drugiego ale karnie przez 2h biegaliśmy za piłą. Więcej w tym śmiechu było niż jakiejkolwiek składnej gry ale ważne, że da się czasem coś zrobić aktywnie w te kacowe niedziele. później jeszcze jakiś obiad rodzinny, kino, klasyczna wieczorna mulonka u kodźiro i po weekendzie. Teraz do roboty. Kurwa!
to kolejny bohater rodzinnej profilówy. chyba nawet bohaterka. kot marzena. czemu marzena? bo po pierwsze jaram sie nadawaniem zwierzętom ludzkich imion. Pies Andrzej, kot Maciek, jamnik Kubuś, od razu dodaje im kupe charakteru. Stare baby wiedziały co robiły jak mianowały swoje psy ludzkimi imionami swoich marzeń. Naszego kota rodzinnego trochę imieniem opluliśmy, bo do pięknych nie należy. Ale jak pierwszy raz ją zobaczyłem, to stwierdziłem, że w życiu nie widziałem bardziej wieśniacko wyglądającego kota i imie nasunęło się samo. Ona wzrok ma nawet wieśniacki. Taki, na mocno otwartym oku ale z pełną i szczerą płynącą z nich głupotą. Czy go lubię? Chyba nie. Ogon jakiś za długi. Łapy powykręcane w drugą stronę, że niby lwa udaje ale ssie pałę z tym udawaniem. Długie ma te łapy ale zawsze są na jakimś przykurczu i jak chodzi, to wygląda jak mizerny jamnik. No i to szare, najbardziej toporne i szubrawe ubarwienie. Na podlasiu takich od groma. Wychudzone, z połamanymi wąsami. Pamiętam je chodząc do babci Marysi po zaśnieżonej drodze. Wszystkie takie same chujowe wychodziły zza wiśni i z pomiędzy sztachet jakichś drewnianych, połamanych płotów prosząc o żarcie. YYY. Marzena może jest śmieszna ale żałośnie śmieszna. Zero stylu. Ukochała moją siostrę, za którą chodzi jak tylko jest w domu. Kiedy moja siostra się kąpie, to ona siedzi na pralce i jej pilnuje, a jak wraca ze szkoły, to ta siedzi w progu i miałczy do niej z wyrzutem. Coś w stylu "gdzie ty kurwa byłaś. Siedze tu pół dnia, a ciebie nie ma."
Po moich spektakularnych wyczynach w środku tygodnia, weekend stanął pod znakiem spokoju i refleksji. Zadnych gupich akcji. Nie oznacza to, ze nie wychodzilem z domu ale byłem raczej tym nudnym na imprezie, co nie umie sie wstrzelić w wir rozmowy najebanych ludzi naokoło. Szczerze mówiąc dawno nie byłem tym nienawalonym i zupelnie sie gubilem. W piątek byłem u Franka. Wynajął chate w rynku, zeby tam rozrabiac ze znajomymi. Przyjechalem tam w dresie dla pewności, ze nie podkusi mnie zeby jeszcze dalej gdzies pojsc. Cała impreza skończyla sie spektakularnym wjazdem policji i wyrzuceniem wszystkich z chaty. Zatem piatek skonczyl sie latwo. Sobota na ksiazce, kinie. Widziałem sie z jedrasem. Oglądalismy relacje z imprezy fatboy slima w brighton beach z przed chyba 8 lat. Spoko. Niezła mielonka. Chyba z ponad 100 000 przerobionych brytoli bawi sie na plazy. Tak mijała sobota. Na kanapie i zupce chińskiej. Nothing special ale chyba bardzo dobrze, ze tak sie dzialo, bo moj organizm tego ode mnie wymagal. W niedziele widziałem za to miłą magalene, z którą przekminiliśmy chyba każdy problem świata i ludzkości jaki się ever pojawił przy kawie, herbacie i smażonym serze. Juz dawno tyle z kims nie rozmawiałem na normalne tematy. O wiele lepszy taki koniec tygodnia, niż sie nawalić po raz miliardowy. Jaram sie. Mniej libacji, więcej konwersacji. Taki wnosek z tego weekendu.
powyższym hasłem z tytułu posta poczęstował mnie zegarmistrz z oławskiej. próbowałem przy nim naprawić klamre paska od spodni, który kupiłem 4 min wcześniej i już zdążyłem zepsuć. nigdy chyba w pełni nie zgłębie potęgi tego przesłania ale jest z koniem, a ja lubie wszystkie przesłania z koniem.
I jeszcze wracając do spraw domowych. Największą mam polewke z domowej zwierzyny. Moja rodzina lubi jak coś biega lub skacze po chacie. Zawsze miałem coś co sie ruszało. Za gnojka moimi chomikami mógłbym na pare tygodni zaopatrzyc sklep zoologiczny. Ale tak naprawde zawsze najbardziej przywiązany byłem do jednego, a mianowicie psa Etny, która w najbardziej godny sposób odeszła od nas po 15 latach fantastycznej współpracy 01.01.2011. RIP Etna, byłaś najlepszym psem. W ogóle Etna przyjechała jeszcze z Podlasia. Starzy kupili ją mi i braciakowi na następny dzień po śmierci czterystadziewiedziesiątegoósmego chomika. Zapłakani i w żałobie wyprosiliśmy rodziców o zakup zwierzęcia, które pociągnie więcej niż 8 miesięcy... I tak sie Etna pojawiła. Ale Etny już nie ma, natomiast wysoka ilość domowego zwierzyńca dalej jest domeną tej rodziny.
Są szynszyle, ryby i świeżo ogarnięty kot. Z tych trzech chyba tylko ryby mnie nie wkurwiają, bo oficjalnie uważam, że reszta ssie pałe big time.
Sztuk posiadam dwie. Ten szary to Vienio, ten biały Pele. Do tej pory żałuję dnia, kiedy postanowiłem z bratem je przyjąć jako podarek od naszej koleżanki karoliny 8 lat temu. Karolina chodowała te szczury na chacie i sprzedawała sklepom. Te dwa to prawdopodobnie jedne z ostatnich, które oddawała, kiedy likwidowała hodowlę, żeby zająć się jakimiś mądrymi rzeczami. Mieliśmy małą siostrę, więc pomyśleliśmy, że to spoko pomysł mieć je na chacie. Problem z nimi polega na tym, że siedzą u nas na od 8 lat i nic sie z nimi nie da zrobić. Szczura można se dać na łape i chodzi. Rozróżnia właściciela, ogarnia sobie jakieś zabawy... A szynszyle to jakiś dramat. Tyle lat i one nie kminią, że nie należy sie nie bać osoby która co pare dni cie karmi od zawsze. Nie da sie tego wyjąć poza klatke, bo ich jedynym pomysłem na życie jest obgryzanie kabli i rogów od książek.
O. A tak wygląda deska. Obgryzanie in progress. |
- "Guteek, obiad." Stary wywołuje mnie z dużego pokoju.
- "On już jadł!" Odpowiada zażenowana mama.
- "No to co mi mówisz, że nie jadł." Tato w durny sposób próbuje się bronić z głupiej styuacji, w której się znalazł...
- "Przecież ci mówiłam, że jadł!" Mama nie odpuszcza.
- "No jak boga kocham, mówiłaś co innego. Przecież bym go nie wołał..."
Moje skillsy pisarskie to za mało, żeby wiernie opisać domowe gadki, przekomarzania i dziwne sytuacje, które zastaje w domu w którym teraz mieszkam. Zlądowałem ze mamą, tatą i siostrą pod jednym dachem pare miesięcy temu. Nie wierzyłem, ze to kiedykolwiek się jeszcze wydarzy i nie mogłem sobie tego wyobrazić. Z małymi przerwami od 21 roku życia nie pojawiałem się tam częściej niż 2 razy w tygodniu. Teraz dzieli mnie od nich ściana, a za drugą ścianą jest pokój nastoletniej siostry...
Myślałem, ze bedzie gorzej bo jestem dużym chłopcem z paroma wypracowanymi zasadami i sporym poczuciem prywatności, gdzie w zderzeniu z zasadami moich rodziców byłem pełen obaw, że może nie wypalić. Ale chyba należy im sie medal, bo cierpliowością i brakiem dopytywania o to, co aktualnie robie i gdzie wychodzę (choć pewnie bardzo by chcieli wiedziec ale gryzą się z język) nie najgorzej mi sie tu żyje.
No oprócz tego, że mieszkam na jebanych Partynicach, które moim zdaniem powinny tak jak Książe Małe zostać wysadzone i zrównane z ziemią za bycie najbrzydszymi i najbardziej nie do życia osiedlami wrocławia. Na ich miejscu zaś powinno się posiać kukurydze i gryke. Nie ma brzydszej lokalizacji. Odradzam każdemu kogo lubie. Polecam tym, których nie lubie. Konie są tylko spoko, co je widze z balkonu. Ta cała wiejska developerka budowana przez dałnów z najtańszch materiałów. i jeszcze wszyscy ci sami ludzie stojący 15min w korku, żeby wyjechać ze swojego osiedla postawionego przy wiejskiej drodze bez chodników. Karierowicze zakredytowani na 35 lat, stojący w żabce z paczką musli i mlekiem 0,5%. Moja niedawna obserwacja - młode małżeństwa z małymi dziećmi z roczników około 1978 - 82 to społeczniaki większe od starych bab z jamnikami z gajowic... I tell ya.
Ostatnio był taki u mnie.
- Dzień dobry. Najechał pan na linię mojego miejsca parkingowego i mam problem z uchyleniem drzwi. Proszę przeparkować.
Schodze na dół. Fura faktycznie fura stoi na linii. Ale typ miał jeszcze półtorej metra. Przez te drzwi włożyłby narożnik z karniszem i płytą wiórową naraz. Ale wolał napierdalać na 4 piętro, żeby mi to przekazać. Dziekuwa.
I jeszcze te jebane budki strażnicze, płoty dzielące osiedla i plastikowe szlabany z wąsatymi zniedołężniałymi ochroniarzami. Co to ma być? Amatorska wersja Kosowa? aaaa. o czym ja pisze... no nic. jeszcze sie chwile tu pobujam. Widok ojca w bokserkach, klapkach i ciemnych skarpetach naciągniętych do góry, karmiącego ryby o poranku i świeżo ugotowane parówki od mamy, co już leżą na stole choć dopiero co sie obudziłeś to coś, co naprawde może dobrze nastroić przed nadchodzącym dniem. Nawet takiego frustrata jak ja. Spacery do centrum i trochę dłuższy przejazd rowerem chyba też nikomu na złe nie wyszedł.
chwile mnie nie było. troche zgubiłem czas i zapomniałem o blogu. na szczęście, biorąc pod uwagę statystyki z zeszłego miesiąca, picie wódki nie dominowało nad innymi zajęciami, takimi jak praca albo inne. a przynajmniej nie tak bardzo.
strona what's up wroclaw sie kroi i wykluwa w bólach. chujowe jest to, ze takiego bloga moge se pisać godzinami i mam jakikolwiek pomysł na klecenie tych durnych postów. a jak przyjdzie zapełniać strone tekstami o wycieczkach po wrocławiu i o działalności w ogóle, które sobie sam wymyśliłem kurde, to siedze 3h przed kompem i nie moge wyprodukować nawet 5 zdan. mam chyba problem z pisaniem tekstów, które nie zawierają bluzg i takich, które brzmią jakby pisał je zrównoważony typ. no nic. jak sie odpali to od razu pochwale sie swiatu. a co do firmy, to zdarzyła się zajebista rzecz. dzieki pomocy mojego miłego kolegi jay'a z ameryki udało mi się dostać na tripadvisor i mieć tam swój profil, jako jedyna firma robiąca wycieczki po wro. jaram sie, bo grube amerykany czytają ten portal jak pojebani i bedzie z tego małego zabiegu duzo pieniedzy. at least i hope so.
co sie dzieje jeszcze ostatnio? pogoda lekko z pizdy, wiec wszyscy chyba przygaśli. wiecej siedzenia na chacie. sciagam duzo muzyki. sporo czasu siedze w mojej drugiej po domu noclegowni, u kodziro na chacie. Siedzimy, słuchamy muzyki, rozkminiamy jak zarobic strasznie duzo pieniedzy. Coś tam mu nawet pomagam ostatnio, z racji tego ze i tak nic nie robie, oprócz nienormowanej "pracy intelektualnej". Kodziro ma takiego chujowego fiata seicento przerobionego na cieżarówke. Zwany jest rybowozem. Coś tam czasem dla niego woże tym rybowozem, co klamki ma popsute.
to, że bib teraz mniej w moim zyciu (dzieki ci panie), nie znaczy ze ich nie ma wcale. Odpaliliśmy kolejny "sezon grzewczy". tym razem na rapie. Postanowiliśmy przeniesc "rap szalet" do kawiarni i znowu w artzacie udało nam sie zrobic kawał dobrej imprezy. Było kupe znajomych. Zrobiłem też hamburgiery, które nosiłem po klubie na tacy. Jak już mi sie znudziło, postanowiłem skupić sie na wódce. Zwycięzcą imprezy był Kodziro, co najpierw dzielnie stał na bramce i pieczątki z kotwicą ludziom nabijał, a potem jak skończył i wszedł na dj'ke to zapełnił parkiet i oczywiscie z pomocą kolegów nie odpuścił do końca. Kurwa, było naprawde dobrze. Hamburgiery sie wszystkie tylko nie sprzedały. Ale może to dobrze, bo dojadaliśmy w niedziele. Zebraliśmy się w pare osób na chacie pefki, przynieśliśmy gry planszowe. Wpierniczaliśmy hamburgiery, smazyliśmy frytki i graliśmy w rummikub, który jest zajebistą grą. Było super spoko. Muszę chyba zmotywować znajomych, zeby robic to czesciej. Taka niedziela, gdzie choc troche uruchamiasz mózg, niech poczuje ze jest potrzebny! jednak wujek Maciek powiedział mi coś, z czym muszę sie zgodzic. Powiedział: "Stary, dobre są takie wieczory. Ale tylko w niedziele. Bo chyba nie wyobrażasz sobie, ze w piątek zbierzesz tych wszystkich chlorów na granie w jenge i nie skończy sie na chlaniu wódki i wyjściu gdzieś do klubu." No chyba nie ma co się łudzić... Mi w każdym razie wystarczy niedziela. O wiecej nie prosze.
w piątek byłem na meczu śląska. niesamowite wrażenie. stadion masakra, doping potężny. nie miałem okazji być na meczu z tak dużą publiką i można się nieźle zajarać. sam mecz pozostawie bez komentarza. kibiców tez pozostawie bez komentarza, bo hasła "wstawaj kurwa czarnuchu" od typów siedzących obok mnie są kurwa daleko od smiesznych albo spoko.aaa no i zostałem wyzwany od turystów stadionowych, bo przecież chciałem usiąść kulturalnie na fotelu, który był mi przydzielony, a siedział już na nim jakis pener. dostałem szybkie "a co ty kurwa na stadionie nigdy nie byłeś. siadaj na piździe tam gdzie wolne, a nie tam gdzie masz numerek. jebany turysta. stadion przyszedł oglądać. to jest mecz kurwa." no nic, zajawa w każdym razie. później poszedłem se do planu b z kamilem olą i ulimenen. był daniel drumz, a daniela lubie bardzo. grał super ładne piosenki i nawet było tańczone.
sobota i niedziela przeszła spacerowo i obiadowo. a w poniedziałek odpaliliśmy sezon grzewczy. i chyba wyszedł dobrze. dużo ludzi zebraliśmy. kupe wódki się przelało. muszę tylko popracować nad tym jak będąc współorganizatorem imprezy nie zostawić na niej kupe siana, bo do tej pory boje sie sprawdzic moj stan konta. lewy, kuba i wojtek zagrali zajebiscie jak dla mnie. spoko bylo pod koniec jak wojtkowi zepsul sie jeden system i grali z lewym po jednym numerze na zmiane. koniec był rapowy. wszyscy karnie odśpiewaliśmy moleste i pewnie koło 4am rozeszliśmy sie do chat. Pani za barem chyba byla lekko w szoku związanym z frekwencją i strasznie sie gubiła, prawdopodobnie nie doświadczając jeszcze takiej ilości osób do obsłużenia. Okrutnie opryskliwa. Czasem trzeba było ją naprawde solidnie pobajerować, żeby miała chęć nalać ci drinka. Miarka się przebrała jak were na jej oczach rozjebał mi dynie na głowie...
obiecałem sobie nie wrzucać na bloga moich wyczynów ostatniego weekendu, bo wstyd jak beret śliwek, a do tego nie zrobiłem w sumie nic ciekawego. z nikim się nie biłem, nie kąpałem się w fontannie, nie nasikałem na drzwi policji. troche gotowałem za to i to była chyba moja ulubiona czesc weekendu. byłem u miłej jagody na obiedzie. miało być troche osób ale wszyscy sie wysypali, wiec w sumie siedzieliśmy w kuchni i gadalismy o życiu. jagoda robiła driny, a ja skrobałem musake. spoko. pozniej przyszedl maciek i we 3 rozpoczelismy piątek. później już chyba mocno alkoholowo było. dlatego też troche czuję, że poziom mojej głupoty dosięgł zenitu i od 4 dni poważnie zastanawiam się jak zrobić tak, że jak wychodzę z domu w piątek, to wrócić do niego w piątek parę godzin później, a nie w poniedziałek... bo oprócz fortuny wydanej na używki i nawrót choroby, którą leczyłem przez cały ubiegły tydzien nie osiągnąłem wiele więcej. wiadomo, było zajebiście ale wewnętrznie chyba jestem troche wypruty.
siadłem w końcu do strony internetowej mojej zajebistej firmy. mam nadzieje, ze w 2 tygodnie się z nią uporam, bo robię ją od marca i siara.
odpalamy też impreze u pefki taty w kawiarni, w oparciu o samych znajomych. mam nadzieje, ze bedzie ambitnie muzycznie. chcemy wywalic troche mebli z tego miejsca i zrobic sale z parkietem. pomysł z serii jebać szajbe - idz gdzie indziej. a jak nic specjalnie sie nie dzieje gdzie indziej, to sam sobie zrób impreze. totez zrobilismy. mam nadzieje ze wypali i coś wiecej sie wydarzy. nazywa sie "sezon grzewczy". Tu jest tekst promujący:
Unsound był piękny. Kolejny raz pełne pro jeśli chodzi o przygotowanie tego festiwalu. Od ustwaienia line-upu, przez sound, po miejsce. W tym roku był w "Łaźni nowej" na Hucie. Wielka wyremontowana przestrzeń. Duża sala na parterze na jakieś 1500 osób. Druga w piwnicy na jakieś 500. Przestrzeń troche podobna do wrocławskiego WFF ale nie jebie potem, komuną i salą gimnastyczną. W barze podają zbawienne ciepłe napoje. Tego wieczoru wydałem z 50zł ... na herbate i to był jedyny napój, który przystało mi pić, choć wyglądałem jak idiota, stojąc z papierowym dymiącym kubkiem na parkiecie wśród tych wszystkich lekko nawalonych i przemielonych dragami ludzi. Bolało mnie gardło i czułem się jak zraniona puma.
Jeżeli chodzi o sety to moim faworytem wieczoru była chyba Nightwave (niespodziewanie, bo to był pierwszy set jaki w ogóle zobaczyliśmy). Laska ze Słowenii, aktualnie mieszka w Anglii. Ubrana w długie buty na wysokich szpilkach z brązowej skóry, duże cycki, ostry makijaż i w chuj dużo babskiego kokietowania za dj'ką. Zgodnie z lewym stwierdziliśmy, że jest podręcznikową reprezentantką trzebnicy w metropolis. Ale to co grała od metropolis różniło się mocnoooo. Tempo techno cały czas i dużo dokładanych samodzielnie sampli na jakichs kontrolerach, opór łamanych bitów i z nienacka wkładane zwrotki śpiewane na r'n'b. nie dała odpocząć. Każdy numer był bangerem. Po występie dostała piękne brawa od wszystkich. Od chłopaków mam wrażenie, dostała dodatkowe brawa za cycki. Później bawiła się jeszcze na dużej scenie. Już w kurtce, takiej pikowanej z szarego ortalionu - no bez kitu, wśród całej tej krakowskiej hipsterki i bandy popierdoli wyglądała jakby mocno pomyliła imprezy. Oprócz nightwave duże wrażenie zrobił jeszcze Machinedrum w projekcie Sepalcure. Piękny set dał Jam City. No i z pewnością Dj Rashad i Dj Spinn. Wystąpili jeden po drugim. Właściwie to cały czas siedzieli razem na scenie. Jak jeden grał, to drugi nagrywał cały set na video na komórce i w odwrotną stronę było to samo. Sety zajebiste. Jakbym miał tupać do każdego wybijanego w jakimś szaleńczym tempie bitu, który puszczają, to wytupałbym dziurę do Gwadelupy. Dzikusy. Z Unsoundu wyszliśmy pewnie o 5. Zadowoleni na 100. Wątroba wibrowała mi jeszcze przez następne 2h.
Następny dzień, to już w pełni zdiagnozowana choroba. Brenda też załatwiona na amen. Lewego zaczęło powoli też dotykać przeziębienie. Nie chcieliśmy jednak tracić dnia. Zjedliśmy mocno późne śniadanie i odpaliliśmy się na popołudniowy spacer po miłym Kazimierzu, na który zawsze z sentymentem wracam, bo spędziłem tam pare miesięcy z życia. Pobujaliśmy się po okolicy i zlądowaliśmy w "Miejscu". Tam opór ciepłych napojów. Graliśmy w scrabble. Albo może ja i brenda graliśmy. Zgodnie stwierdziliśmy, ze lewy w scrabble grać nie umie bo ma małe pojęcie o polskiej deklinacji. Było miło w każdym razie. Tego dnia mieliśmy okazję spotkać się jeszcze z miłym Danielem i jego miłą żoną Mają. Pogadaliśmy trochę o Grecji i odpięliśmy się na finał Unsoundu do Pauzy. Jednak kiedy wszedłem i zobaczyłem ten zapchany klub i nadymione tak, jak za najlepszych czasów we wrocławskiej kamforze powiedziałem, że musimy stąd iść szybko, jeśli reszta nie chce być świadkiem mojego zawału. Zatem wypiliśmy szybkie 3 wódki i pojechaliśmy na chatę niedoczekawszy gwiazdy wieczoru.
Następnego dnia pakowanie i opuszczamy kraków względnie rano. Dzień powrotu to dzień krajoznawczy. Natura zamki i pałace. Śmigamy po raz pierwszy na pustynię błędowską. Jest spoko Później do zamku Ogrodzieniec, by finalnie zlądować w zamku Moszna. Dzień piękny i słoneczny. Humory dopisują a choroba dalej przeżera nas od środka. Wracamy do Wro późnym wieczorem. Ładuje się do łóżka i nakrywam kołdrą. Kaszlę do dziś ale wyjazd był złoto.
następny dzień. pobudka o 10. nikomu sie nie spieszy, wcinamy wolne śniadanie, słuchamy krzyśkowych winyli. leci jakiś pearson sound, daniel drumz, blawan. wyjście o 13. lewy ma coś do załatwienia, więc zostawia nas z brendą na chmielnej i stamtąd śmigamy penetrować warszawę. piździ i lekko pada ale nastroje dopisują. dochodzimy do starego miasta, które chyba najbardziej ssie pałę w warszawie. rozumiejąc historię i będąc osobą wobec niej wyrozumiałą w dalszym ciągu nie widzę tam nic ciekawego. mega sztucznie, zero fajnych miejsc pełna dziadówa i pierogarnie. widać, że ludzie z warszawy to tam raczej nie bawią. o tyle fajnie, że położone tak jakby na wzniesieniu. my również nie zabawiliśmy tam zbyt długo. wcinamy na szybko jakąś zupe u zajebistego chińczyka na rozgrzanie i przebijamy na powiśle. ładnie tam - parkowo i miejsko zarazem, rzeka blisko i pare dobrych punktów. wjechaliśmy na kawe do "kafki". zajebiste miejsce. zapchane ludźmi. na stolikach rezerwacje. duże okna, kozackie ciasta, gry planszowe, regały z ksiązkami. brakuje mi tego we wro. czujesz, ze mozesz tam siedziec pol dnia. ustawiłem się z buczem, moim podlaskim ziomkiem, z którym dawno się nie widziałem. informuje mnie, że jest skory wypić ze mną wiele wódki tej nocy, więc podejmuję rękawice. troche spacerujemy ale robi się późno. bucz zabiera mnie do "planu b". kolejne kozak miejsce. troche brudne ale dużo hipsterki. zajebisty street artowy wystrój. na klatce schodowej wrzuty i prace różnych artystów i cwaniaków z całej europy. jest jeremy fish, jest london police. jestem pod wrażeniem. bar jest na piętrze, z widokiem na plac zbawiciela. po raz kolejny odwiedzam miejsce w tym mieście, gdzie nie ma gdzie usiąść. wypijamy dwa kielony, browara i idziemy na spacer do łazienek. niestety troche za późno się wybraliśmy, bo park już dawno zamknięty. śmigamy więc ujazdowskimi w stronę "powiększenia". jaram się zajebistymi wiatami autobusowymi i ambasadą czarnej góry. przypominam sobie ile to razy za dzieciaka przegrałem z moim bratem w monopol, bo cwaniak miał hotel właśnie na alejach ujazdowskich. do tej pory pamiętam, ze buliłeś 20 000 jak trafiłeś na tą ulicę. nikt z tego nie mógł wyjść cało...
dobijamy do powiększenia na imprezę, z powodu której w ogóle pojechaliśmy do wwa. 2 urodziny "na stare milion" - kolektywu rafała, połączone z urodzinami diggin.pl, którego reprezentantami na ten wieczór był kodźiro i bracia z jaworu, zwani też potocznie czikitas. znowu widzę się z brendą, dobija kolejny podlaski reprezentant - netczuk. za chwile zdzwaniam się z frankiem, którego minąłem wcześniej na starówce jak miał biznesowy spacer z jakąś skośną laska. dobija bart i jagna i nagle robi sie tylu znajomych, ze przestaje sie czuc jakbym był w nie swoim mieście. lecimy z buczem, frankiem i netczukiem do baru i troche sie do niego przytulamy na dłużej, z chwilowymi przerwami na szluga. Na dolny parkiet schodzimy później ale rychło w czas, bo wchodzą gwiazdy wieczoru - Albrecht Wassersleben i Cuthead - naziści chyba z drezna. Grali gliczowy live-act. Parkiet prawie pełny, kłęby dymu w powietrzu. Muzycznie zajebiście, byłem zachwycony i zasłuchany. Po 20 min. podbija do mnie Rafał i pyta czy nie chce mu pomóc. Okazało sie, ze bramka im sie wysypała i nie mają gościa od kasowania i przybijania ludziom pieczątek. Razem z buczem - najebani podjeliśmy to wyzwanie i przez 2 następne godziny byliśmy bramkarzami w klubie. Kodźiro pomagał nam utrzymać stan nawalenia donosząc nam drinki, więc mogę stwierdzić, że nawet dobrze się bawiłem. Nie ręczę jednak za stan tej kasy, co za nią stałem...
Do domu wróciliśmy o 5am. Chyba.
Następnego dnia późna pobudka. Spokojny ogar i pakowanie. Była sobota, czas na przemieszczenie się z Warszawy do Krakowa - dzień Unsoundu. Zadzwonił bucz zeby spytac jak sie czuje. Chyba spoko. Przypomniał mi tylko, ze nocy wczorajszej udało mi się znaleźć jeszcze czas na zjedzenie 2 kebabów. dwóch... No nic. Ogarneliśmy Krzyśkowi chatę i odpaliliśmy sie na śniadanio-obiad (bo była pewnie 14). Zjedliśmy potężnego schabowego w szwejku na MDM'ie. MDM to dobrze chamska okolica. Socreal w najlepszym wydaniu. Chyba żadne inne miejsce w Warszawie nie przypomina bardziej moskwy niż ten plac.
Do krakowa wyjechaliśmy o 18... Wszyscy mocno przytyrani. Brenda bardziej chora, mnie zaczęło już łapać. Lewy jeszcze się trzymał. Przejechaliśmy dziwnie szybko, bo w 3,5h. Choć część trasy w standardzie drogi ekspresowej robi dużą różnicę. W Kraku nocowaliśmy u mojego dobrego ziomka Hajzrala. Jego niestety też nie było w domu, więc po prostu wbiliśmy mu się na chatę. Zrzuciliśmy torby i furą prosto do Nowej Huty. Unsound juz czekał.
wyjazd. zbiórka rankiem pod moim blokiem. wytyrany, bo balowałem przez 2 dni z Ingrid. odbiera mnie brenda i kodźiro. wsiadamy do fury jego starego - bo większa i mniej pali. troche pachnie starymi skarpetkami. to ten zapach, którego już z samochodu nie wypędzisz... ale nikt nie narzeka. bardziej sie smiejemy z taty kodźiro. pełna zajawa bo wyjazd w dobrym gronie. jeszcze tylko jedziemy na stacje sie zatankować, zjeść hot doga, wypic kawe i zrobić kupe. w miedzyczasie dzwonia bracia z jawora, nasi współuczestnicy wyprawy. spóźnieni, mówią, że już dojeżdżają, tylko jeszcze muszą zatrzymać sie na statoilu (na tym samym, na kórym ja robie kupe), żeby sie wysrać. nie wiem czy ta historia wnosi cokolwiek do całego wyjazdu but i found it super funny anyway.
trasy nie będę opisywał za długo. jechaliśmy jakimiś objazdami bo przejzad krajową 8 to jakies piekło teraz i mam wrażenie, że niedługo do stolicy będziemy jeździc przez toruń. do tego regularnie co 40km zatrzymywaliśmy sie na szluga (fura napchana palaczami), więc nie ma się co dziwić że dojazd zajął jakieś 960 godzin. koniec konców wieczorem byliśmy na miejscu. zanim jednak dojechaliśmy do naszej noclegowni, musieliśmy coś na szybko zjeść. pojechaliśmy na kebab, o którym kodźiro mi od 2 lat nawija. zachwalał te warszawskie kebcie, jakby nie wiem co tam wkładali. ja - smakosz kebciów wiem co to jakość więc nie chciałem się zbytnio podniecać tymi opowieściami, dopóki nie spróbuję. i kurna spróbowałem. i kurna mogę za tego kebcia się do warszawy przeprowadzić, takim był koniem (a raczej baranem). więcej nie będę opisywał, bo mógłbym całego posta o tym kebciu napisać. zjedliśmy go ze smakiem, po czym załadowaliśmy się na pustą chatę miłego krzysztofa, który wyjechał do krakowa na unsound, więc mogliśmy buszować po jego lokalu sami. mieszka w super cfanej białej kamienicy z ładnym podwórkiem i pełnym ogarem i dużą bramą wejściową, stylówa na wielkomiejską polską kamienicę, takiej we wro nie uświadczysz. w mieszkaniu na wejście zastaliśmy na stole ładną butelkę czerwonego wina z 3 kieliszkami patrzącymi na nas miło. tak się gości wita w stolycy, pomyślałem sobie!
ten wyjazd miał mieć profil melanżowo-eksploracyjny, więc czym prędzej przebarliśmy ciuchy i startowaliśmy gdzies bliżej do centrum. poszedłem ja i lewy, bo brenda czuła dopadającą ją chorobę - to co koniec końców zgubiło naszą trójkę podczas całego wyjazdu. no nic, zebraliśmy dupy w troki i poszliśmy na spotkanie z kolegą rafałem i jego warszawską szajką. siedzieliśmy w bejrucie - zajebistej knajpie z pięknym wystrojem, ładnymi dużymi oknami i dobrze wyglądającym libańskim jedzeniem. byłem pod wrażeniem wszystkich ludzi naokoło, bo było jakieś zatrzęsienie super wyglądających dziewczyn. stylówa bardzo mocno ponad h&m i choć jestem najdalej od śledzenia tego co się nosi, to dało się to od razu zaobserwować.
ten wieczór nie trwał długo. wypiliśmy po 2 piwa i poszliśmy na chatę spać. więcej wrażeń miały przynieść kolejne dni.
pisze tego posta o 9 rano. ciesze sie ze o tej porze jestem juz wykąpany, świeży i gotowy podjąć wyzwanie jakie stawia mi życie kolejnego jesiennego dnia, bo ostatnio nie było to znowuż takie oczywiste.
w tym roku chyba nieświadomie eksperymentuje ze swoim ciałem i sprawdzam granice jego wytrzymałości na alkohol i ogólne przemęczenie. i po dwóch bardzo solidnych próbach chyba je poznałem. przeżywam 12 dni. później moje ciało wysypuje się totalnie i poprzez jakąś poważną chorobę tłumaczy resztkom mózgu, że należy odpocząć.
tak było pod koniec lipca, kiedy wróciłem z belgii. było ciepło. miałem dużo pieniędzy i niewiele do zrobienia na co dzień. zrobiłem więc melanż... chyba właśnie 12 dni pod rząd na domówkach, open-airach, jednodniowych wyjazdach do podwrocławskich gmin. przez te 2 tygodnie może ze 2 dni byłem w domu. było pięknie ale jakże głupio. erasmus days are gone long time ago. do tego, od czasu kiedy nie mam dziewczyny, odkrywam siebie samego na nowo. nie wiem tylko czy brnę w dobrym kierunku. umiem na przykład bez zatrzymania się przebiec z rynku na ołtaszyn po wypiciu jakiejs niemożliwej dawki wódki. dla przybliżenia powiem, że dla nawalonej osoby ten dystans to mniej więcej coś jak trzeźwemu przebiec z wrocławia do garmisch-partenkirchen. chyba nawet nie chce się zagłębiać w temat, bo lekka siara. no nic. pierwsza próba dokrota gunthera w testowaniu swojego ciała na melanż, zasypianie nie wcześniej niż o 05.30am i głupoty wszelkiej maści zakończyła się pewnej niedzieli, gdy obudziłem się w nieznanej mi lokalizacji z potężną anginą ropną. szczęśliwie adam mnie zawiózł do domu, bo nie byłem zdolny ruszyć palcem. następne dni spędziłem w łóżku, żywiąc się zbawczymi antybiotykami...
żeby nie było. nie jestem dumny z tego, co napisałem powyżej. czasem składa się na to wiele czynników. po pierwsze, i don't work on the daily basis, a po drugie niespecjalnie jaram się siedzeniem w domu, po trzecie dużo ludzi, których znam lubi melanż. kurna, komu ja się tłumaczę? wystarczy tego. to miał być bezpieczny wstęp do opowieści z ostatnich 2 tygodni, kiedy dokonałem kolejnej próby na swoim ciele i znowuż skończyłem gdzie skończyłem - w łóżku panią o imieniu choroba.
zaczęło się 2 tyg temu w środę od wyjazdu do poznania, z resztą już opisanego i zabawa trwała do późnej niedzieli. nadchodzący tydzień miał już być na spokojnie ale w poniedziałek przypomniałem sobie, że we wtorek przyjeżdża ingrid. i cały plan nie melanżowania nie mógł już się wydarzyć.
ingrid jest lesbijką z australii. ciemne, krótkie, przylizane włosy, troche na tatu ale bardziej stylowo, dziara z kolorowym bażantem od kostki po udo, typowo. aktualnie mieszka w berlinie. poznałem ją na wassapach 2 lata temu i mocno polubiłem. jest super spoko. balowaliśmy wtedy przez 2 dni. teraz przyjechała w odwiedziny, na kolejne 2 dni. kto mnie zna, ten wie, że jeżeli chodzi o goszczenie to jestem najlepszą kurwa ciocią halinką w tym regionie. kawy, ciasta, spacery, obiady, wódka, rowery, kultura. jestem z pttk. znam sie na tym. każdy, kto mnie odwiedzał nigdy nie żałował i się nie przechwalam wcale. może ja żałowałem bo zacząłem kolejny tydzień od eleganckiej wódki, bo ingrid pochodzi z kraju wiecznego melanżu (nie mówie o niemcach), a to dopiero był początek tego zgubnego tygodnia., ingrid wyjeżdzała w czwartek. wyszedłem z nią z domu i już czekał na mnie wehikuł, który zabrać mnie miał na kolejny adventure trip. na mega kacu załadowałem się na wyjazd krajoznawczy z moimi dobrymi ludźmi - sir kodźiro i lady brendą. trwał do późnego poniedziałku (czyli przedwczoraj). ale o tym w następnym.
weekend troche mi się rozciągnął albo może przyspieszył. zaczął się w środę w poznaniu i kurna już nie chciał się skończyć. czwartek - powrót z poznania. szybka wycieczka wrocławskimi śladami jana pawła II z 2 miłymi paniami z bristolu. nie miałem jeszcze takiej. chodziłem pod kościół św. elżbiety i pokazywałem ten obciachowy witraż z papieżem i językami światła... nie lubie go, wygląda jak z klatki schodowej fabryki śrubek.
Dostajemy przydziały klubowe i 2 wolontariuszów do pomocy. Ja dostałem jakąs dyskoteke na Rynku, która tej nocy zmieściła w swoich progach z pół tego miasta. Wolontariusze to banda mongołów. Jednego pogoniłem, bo nie mogłem patrzeć na to jak pracuje.
W sumie spoko ten Poznań. Ladne ulice. Klimat troche "na niemca" i nie mówie o architekturze. Jakoś tacy zesztywniali ci poznaniacy. I jeżdzą jakoś przyzwoicie po tych drogach i bajzlu nie ma. Pozapinani w koszule śmigają po klubach. Nikt sie nie tłucze po mordach. Albo może miałem szczęście tego nie widzieć. No nic. Ja skończyłem swoją pracę przed 4am. Spotkałem bucza, a zaraz potem reszte wrocławskich "ogarniaczy". Wszyscy dostali wypłaty, więc można było już teraz nie skupiać się na niczym innym jak skrupulatnym jej przepijaniu. Byliśmy w buddha barze. Muzycznie - przytupaja dyskotekowa jak sie patrzy ale przestrzeni opór. Ładny balkon vel. taras na jakieś 60 miejsc siedzących. Spoko. Siedzimy na tarasie. Wszyscy coraz bardziej załatwieni wódka. Jest z nami ziemniak, więc nie trzeba go było zbyt długo prosić o to żeby zrobił to co robi najlepiej. Żeby zaśpiewał. Rozpoczyna się lawina polskich szlagierów. Jest Beata Kozidrak, Varius Manx, Natalia Kukulska. "Zakręcona" od Reni jest śpiewana przez wszystkich. Drzemy ryje w niebogłosy. Poznań nasłuchuje i nie marudzi. Z buddha baru wychodzimy z ofiarami. Pierwszą i jedyną tej nocy jest Szymon Udziec. Nie trzyma sie na nogach i ciągle mówi, że musi usiąść. Nie słuchamy go i ciągniemy go do "przedwojennej". Udajemy, ze to jego kawalerski. Znowu drzemy japy o 5am. Poznań już prawie śpi. Budzimy go piosenką "Szymon się żeni, O KURWA, Szymon się żeni". Szymon wygląda na bliskiego śmierci. Siada na murku. Nad nim wielki napis jakiegoś lokalnego artysty - "Jak długo mam sie tu odkładać". Jest śmiesznie.
Nie wiem do której bawiliśmy w centrum Poznania. Wiem natomiast, że jadłem najgłupszy trash food w swoim życiu. Na imię miał "Keb-Dog Szwedzki". Nie trzeba być zbyt mądrym aby wydedukować, że to połączenie hot doga z kebabem. Pytanie tylko co za geniusz wymyślił to połączenie... We wrocławiu knysza z parówką faktycznie była legendarna. Poznański przepis był jednak odwrotny. To do bułki z hot-doga chłopcy wrzucali kawałki mięsa z kurczaka i zarzucali sałatką warzywną. Jego szwedzkość chyba polegała na dużej ilości ogórka kiszonego i cebuli prażonej. A jak wiadomo jest to klasyczny dodatek super hot doga z IKEI. Ikea jest ze szwecji, więc ogórek i cebula prażona muszą być szwedzkie - tyle byłem w stanie wymyśleć na tamtą chwilę.
Przejście z do hostelu zajęło nam z godzinę. Po pierwsze, bo najebany szymon jest cięższy od dojrzałego żubra, a do tego mieliśmy opór postojów. Głupot ciąg dalszy. Grupowe klęczenie przed sklepem społem i oczekiwanie na jego otwarcie, Stolec śpiewający "knocking on heaven's door" po czesku. W końcu hostel. Tam Pedro wystawił 3 litry whiskey aby dokończyć dzieła zniszczenia alkoholowego. Trwało to chyba do 9am, chyba... To była dobra środa. Czwartek był zaś nie do końca dobry. Ale Halski uważa, ze to nie dlatego że piliśmy do wczesnego rana. On mówi, że to z powodu zaskoczenia organizmu, bo przecież pije się dopiero od czwartku, a tu nagle w środe niespodzianka. Warto w to wierzyc, bo dzis ide na melanż i nie chce, żeby moje ciało czuło się zaskoczone jutro rano.