niemcy jadą na moskwę day 1

wyjazd. zbiórka rankiem pod moim blokiem. wytyrany, bo balowałem przez 2 dni z Ingrid. odbiera mnie brenda i kodźiro. wsiadamy do fury jego starego - bo większa i mniej pali. troche pachnie starymi skarpetkami. to ten zapach, którego już z samochodu nie wypędzisz... ale nikt nie narzeka. bardziej sie smiejemy z taty kodźiro. pełna zajawa bo wyjazd w dobrym gronie. jeszcze tylko jedziemy na stacje sie zatankować, zjeść hot doga, wypic kawe i zrobić kupe. w miedzyczasie dzwonia bracia z jawora, nasi współuczestnicy wyprawy. spóźnieni, mówią, że już dojeżdżają, tylko jeszcze muszą zatrzymać sie na statoilu (na tym samym, na kórym ja robie kupe), żeby sie wysrać. nie wiem czy ta historia wnosi cokolwiek do całego wyjazdu but i found it super funny anyway.

trasy nie będę opisywał za długo. jechaliśmy jakimiś objazdami bo przejzad krajową 8 to jakies piekło teraz i mam wrażenie, że niedługo do stolicy będziemy jeździc przez toruń. do tego regularnie co 40km zatrzymywaliśmy sie na szluga (fura napchana palaczami), więc nie ma się co dziwić że dojazd zajął jakieś 960 godzin. koniec konców wieczorem byliśmy na miejscu. zanim jednak dojechaliśmy do naszej noclegowni, musieliśmy coś na szybko zjeść. pojechaliśmy na kebab, o którym kodźiro mi od 2 lat nawija. zachwalał te warszawskie kebcie, jakby nie wiem co tam wkładali. ja - smakosz kebciów wiem co to jakość więc nie chciałem się zbytnio podniecać tymi opowieściami, dopóki nie spróbuję. i kurna spróbowałem. i kurna mogę za tego kebcia się do warszawy przeprowadzić, takim był koniem (a raczej baranem). więcej nie będę opisywał, bo mógłbym całego posta o tym kebciu napisać. zjedliśmy go ze smakiem, po czym załadowaliśmy się na pustą chatę miłego krzysztofa, który wyjechał do krakowa na unsound, więc mogliśmy buszować po jego lokalu sami. mieszka w super cfanej białej kamienicy z ładnym podwórkiem i pełnym ogarem i dużą bramą wejściową, stylówa na wielkomiejską polską kamienicę, takiej we wro nie uświadczysz. w mieszkaniu na wejście zastaliśmy na stole ładną butelkę czerwonego wina z 3 kieliszkami patrzącymi na nas miło. tak się gości wita w stolycy, pomyślałem sobie!

ten wyjazd miał mieć profil melanżowo-eksploracyjny, więc czym prędzej przebarliśmy ciuchy i startowaliśmy gdzies bliżej do centrum. poszedłem ja i lewy, bo brenda czuła dopadającą ją chorobę - to co koniec końców zgubiło naszą trójkę podczas całego wyjazdu. no nic, zebraliśmy dupy w troki i poszliśmy na spotkanie z kolegą rafałem i jego warszawską szajką. siedzieliśmy w bejrucie - zajebistej knajpie z pięknym wystrojem, ładnymi dużymi oknami i dobrze wyglądającym libańskim jedzeniem. byłem pod wrażeniem wszystkich ludzi naokoło, bo było jakieś zatrzęsienie super wyglądających dziewczyn. stylówa bardzo mocno ponad h&m i choć jestem najdalej od śledzenia tego co się nosi, to dało się to od razu zaobserwować.

ten wieczór nie trwał długo. wypiliśmy po 2 piwa i poszliśmy na chatę spać. więcej wrażeń miały przynieść kolejne dni.

0 komentarze:

Prześlij komentarz