niemcy jadą na moskwę day 2 und 3

następny dzień. pobudka o 10. nikomu sie nie spieszy, wcinamy wolne śniadanie, słuchamy krzyśkowych winyli. leci jakiś pearson sound, daniel drumz, blawan. wyjście o 13. lewy ma coś do załatwienia, więc zostawia nas z brendą na chmielnej i stamtąd śmigamy penetrować warszawę. piździ i lekko pada ale nastroje dopisują. dochodzimy do starego miasta, które chyba najbardziej ssie pałę w warszawie. rozumiejąc historię i będąc osobą wobec niej wyrozumiałą w dalszym ciągu nie widzę tam nic ciekawego. mega sztucznie,  zero fajnych miejsc pełna dziadówa i pierogarnie. widać, że ludzie z warszawy to tam raczej nie bawią. o tyle fajnie, że położone tak jakby na wzniesieniu. my również nie zabawiliśmy tam zbyt długo. wcinamy na szybko jakąś zupe u zajebistego chińczyka na rozgrzanie i przebijamy na powiśle. ładnie tam - parkowo i miejsko zarazem, rzeka blisko i pare dobrych punktów. wjechaliśmy na kawe do "kafki". zajebiste miejsce. zapchane ludźmi. na stolikach rezerwacje. duże okna, kozackie ciasta, gry planszowe, regały z ksiązkami. brakuje mi tego we wro. czujesz, ze mozesz tam siedziec pol dnia. ustawiłem się z buczem, moim podlaskim ziomkiem, z którym dawno się nie widziałem. informuje mnie, że jest skory wypić ze mną wiele wódki tej nocy, więc podejmuję rękawice. troche spacerujemy ale robi się późno. bucz zabiera mnie do "planu b". kolejne kozak miejsce. troche brudne ale dużo hipsterki. zajebisty street artowy wystrój. na klatce schodowej wrzuty i prace różnych artystów i cwaniaków z całej europy. jest jeremy fish, jest london police. jestem pod wrażeniem. bar jest na piętrze, z widokiem na plac zbawiciela. po raz kolejny odwiedzam miejsce w tym mieście, gdzie nie ma gdzie usiąść. wypijamy dwa kielony, browara i idziemy na spacer do łazienek. niestety troche za późno się wybraliśmy, bo park już dawno zamknięty. śmigamy więc ujazdowskimi w stronę "powiększenia". jaram się zajebistymi wiatami autobusowymi i ambasadą czarnej góry. przypominam sobie ile to razy za dzieciaka przegrałem z moim bratem w monopol, bo cwaniak miał hotel właśnie na alejach ujazdowskich. do tej pory pamiętam, ze buliłeś 20 000 jak trafiłeś na tą ulicę. nikt z tego nie mógł wyjść cało...

dobijamy do powiększenia na imprezę, z powodu której w ogóle pojechaliśmy do wwa. 2 urodziny "na stare milion" - kolektywu rafała, połączone z urodzinami diggin.pl, którego reprezentantami na ten wieczór był kodźiro i bracia z jaworu, zwani też potocznie czikitas. znowu widzę się z brendą, dobija kolejny podlaski reprezentant - netczuk. za chwile zdzwaniam się z frankiem, którego minąłem wcześniej na starówce jak miał biznesowy spacer z jakąś skośną laska. dobija bart i jagna i nagle robi sie tylu znajomych, ze przestaje sie czuc jakbym był w nie swoim mieście. lecimy z buczem, frankiem i netczukiem do baru i troche sie do niego przytulamy na dłużej, z chwilowymi przerwami na szluga. Na dolny parkiet schodzimy później ale rychło w czas, bo wchodzą gwiazdy wieczoru - Albrecht Wassersleben i Cuthead - naziści chyba z drezna. Grali gliczowy live-act. Parkiet prawie pełny, kłęby dymu w powietrzu. Muzycznie zajebiście, byłem zachwycony i zasłuchany. Po 20 min. podbija do mnie Rafał i pyta czy nie chce mu pomóc. Okazało sie, ze bramka im sie wysypała i nie mają gościa od kasowania i przybijania ludziom pieczątek. Razem z buczem - najebani podjeliśmy to wyzwanie i przez 2 następne godziny byliśmy bramkarzami w klubie. Kodźiro pomagał nam utrzymać stan nawalenia donosząc nam drinki, więc mogę stwierdzić, że nawet dobrze się bawiłem. Nie ręczę jednak za stan tej kasy, co za nią stałem...
Do domu wróciliśmy o 5am. Chyba.

Następnego dnia późna pobudka. Spokojny ogar i pakowanie. Była sobota, czas na przemieszczenie się z Warszawy do Krakowa - dzień Unsoundu. Zadzwonił bucz zeby spytac jak sie czuje. Chyba spoko. Przypomniał mi tylko, ze nocy wczorajszej udało mi się znaleźć jeszcze czas na zjedzenie 2 kebabów. dwóch...  No nic. Ogarneliśmy Krzyśkowi chatę i odpaliliśmy sie na śniadanio-obiad (bo była pewnie 14). Zjedliśmy potężnego schabowego w szwejku na MDM'ie. MDM to dobrze chamska okolica. Socreal w najlepszym wydaniu. Chyba żadne inne miejsce w Warszawie nie przypomina bardziej moskwy niż ten plac.

Do krakowa wyjechaliśmy o 18... Wszyscy mocno przytyrani. Brenda bardziej chora, mnie zaczęło już łapać. Lewy jeszcze się trzymał. Przejechaliśmy dziwnie szybko, bo w 3,5h. Choć część trasy w standardzie drogi ekspresowej robi dużą różnicę. W Kraku nocowaliśmy u mojego dobrego ziomka Hajzrala. Jego niestety też nie było w domu, więc po prostu wbiliśmy mu się na chatę. Zrzuciliśmy torby i furą prosto do Nowej Huty. Unsound juz czekał.

0 komentarze:

Prześlij komentarz