nie patrz w tył - za tobą idzie koń

pisze tego posta o 9 rano. ciesze sie ze o tej porze jestem juz wykąpany, świeży i gotowy podjąć wyzwanie jakie stawia mi życie kolejnego jesiennego dnia, bo ostatnio nie było to znowuż takie oczywiste.

w tym roku chyba nieświadomie eksperymentuje ze swoim ciałem i sprawdzam granice jego wytrzymałości na alkohol i ogólne przemęczenie. i po dwóch bardzo solidnych próbach chyba je poznałem. przeżywam 12 dni. później moje ciało wysypuje się totalnie i poprzez jakąś poważną chorobę tłumaczy resztkom mózgu, że należy odpocząć.

tak było pod koniec lipca, kiedy wróciłem z belgii. było ciepło. miałem dużo pieniędzy i niewiele do zrobienia na co dzień. zrobiłem więc melanż... chyba właśnie 12 dni pod rząd na domówkach, open-airach, jednodniowych wyjazdach do podwrocławskich gmin. przez te 2 tygodnie może ze 2 dni byłem w domu. było pięknie ale jakże głupio. erasmus days are gone long time ago. do tego, od czasu kiedy nie mam dziewczyny, odkrywam siebie samego na nowo. nie wiem tylko czy brnę w dobrym kierunku. umiem na przykład bez zatrzymania się przebiec z rynku na ołtaszyn po wypiciu jakiejs niemożliwej dawki wódki. dla przybliżenia powiem, że dla nawalonej osoby ten dystans to mniej więcej coś jak trzeźwemu przebiec z wrocławia do garmisch-partenkirchen. chyba nawet nie chce się zagłębiać w temat, bo lekka siara. no nic. pierwsza próba dokrota gunthera w testowaniu swojego ciała na melanż, zasypianie nie wcześniej niż o 05.30am i głupoty wszelkiej maści zakończyła się pewnej niedzieli, gdy obudziłem się w nieznanej mi lokalizacji z potężną anginą ropną. szczęśliwie adam mnie zawiózł do domu, bo nie byłem zdolny ruszyć palcem. następne dni spędziłem w łóżku, żywiąc się zbawczymi antybiotykami...

żeby nie było. nie jestem dumny z tego, co napisałem powyżej. czasem składa się na to wiele czynników. po pierwsze, i don't work on the daily basis, a po drugie niespecjalnie jaram się siedzeniem w domu, po trzecie dużo ludzi, których znam lubi melanż. kurna, komu ja się tłumaczę? wystarczy tego. to miał być bezpieczny wstęp do opowieści z ostatnich 2 tygodni, kiedy dokonałem kolejnej próby na swoim ciele i znowuż skończyłem gdzie skończyłem - w łóżku panią o imieniu choroba.

zaczęło się 2 tyg temu w środę od wyjazdu do poznania, z resztą już opisanego i zabawa trwała do późnej niedzieli. nadchodzący tydzień miał już być na spokojnie ale w poniedziałek przypomniałem sobie, że we wtorek przyjeżdża ingrid. i cały plan nie melanżowania nie mógł już się wydarzyć.

ingrid jest lesbijką z australii. ciemne, krótkie, przylizane włosy, troche na tatu ale bardziej stylowo, dziara z kolorowym bażantem od kostki po udo, typowo. aktualnie mieszka w berlinie. poznałem ją na wassapach 2 lata temu i mocno polubiłem. jest super spoko. balowaliśmy wtedy przez 2 dni. teraz przyjechała w odwiedziny, na kolejne 2 dni. kto mnie zna, ten wie, że jeżeli chodzi o goszczenie to jestem najlepszą kurwa ciocią halinką w tym regionie. kawy, ciasta, spacery, obiady, wódka, rowery, kultura. jestem z pttk. znam sie na tym. każdy, kto mnie odwiedzał nigdy nie żałował i się nie przechwalam wcale. może ja żałowałem bo zacząłem kolejny tydzień od eleganckiej wódki, bo ingrid pochodzi z kraju wiecznego melanżu (nie mówie o niemcach), a to dopiero był początek tego zgubnego tygodnia., ingrid wyjeżdzała w czwartek. wyszedłem z nią z domu i już czekał na mnie wehikuł, który zabrać mnie miał na kolejny adventure trip. na mega kacu załadowałem się na wyjazd krajoznawczy z moimi dobrymi ludźmi - sir kodźiro i lady brendą. trwał do późnego poniedziałku (czyli przedwczoraj). ale o tym w następnym.

0 komentarze:

Prześlij komentarz