0

brenda robi zdjecia na wyjezdzie








2

chlorochinaldin jest najlepszy

obiecałem sobie nie wrzucać na bloga moich wyczynów ostatniego weekendu, bo wstyd jak beret śliwek, a do tego nie zrobiłem w sumie nic ciekawego. z nikim się nie biłem, nie kąpałem się w fontannie, nie nasikałem na drzwi policji. troche gotowałem za to i to była chyba moja ulubiona czesc weekendu. byłem u miłej jagody na obiedzie. miało być troche osób ale wszyscy sie wysypali, wiec w sumie siedzieliśmy w kuchni i gadalismy o życiu. jagoda robiła driny, a ja skrobałem musake. spoko. pozniej przyszedl maciek i we 3 rozpoczelismy piątek. później już chyba mocno alkoholowo było. dlatego też troche czuję, że poziom mojej głupoty dosięgł zenitu i od 4 dni poważnie zastanawiam się jak zrobić tak, że jak wychodzę z domu w piątek, to wrócić do niego w piątek parę godzin później, a nie w poniedziałek... bo oprócz fortuny wydanej na używki i nawrót choroby, którą leczyłem przez cały ubiegły tydzien nie osiągnąłem wiele więcej. wiadomo, było zajebiście ale wewnętrznie chyba jestem troche wypruty.

siadłem w końcu do strony internetowej mojej zajebistej firmy. mam nadzieje, ze w 2 tygodnie się z nią uporam, bo robię ją od marca i siara.

odpalamy też impreze u pefki taty w kawiarni, w oparciu o samych znajomych. mam nadzieje, ze bedzie ambitnie muzycznie. chcemy wywalic troche mebli z tego miejsca i zrobic sale z parkietem. pomysł z serii jebać szajbe - idz gdzie indziej. a jak nic specjalnie sie nie dzieje gdzie indziej, to sam sobie zrób impreze. totez zrobilismy. mam nadzieje ze wypali i coś wiecej sie wydarzy. nazywa sie "sezon grzewczy". Tu jest tekst promujący:


Kojarzysz ten moment, kiedy dym palonych liści z ogrodu twojej sąsiadki na Sępolnie dosięga twojego pokoju?  Kiedy w kiosku oprócz paczki fajek kupujesz też paczkę chusteczek do nosa, a twój dziadek na Ołbinie zatyka watą wszystkie szczeliny w oknach?

To ten sam okres, gdy w kuchni zaczynasz używać imbiru i czosnku częściej niż cukru i soli. I wtedy, gdy twój sąsiad na śródmieściu majstruje coś przy liczniku z gazem i na partyzanta przyczepia do niego magnez.

Kiedy w autobusie ktoś zagłusza twojego ipoda swoim kaszlem, a kapcie z góralskiej budki na Oławskiej mają utargi większe od H&M, możesz być pewny, że rozpoczął się Sezon Grzewczy.

Jednak niech krótki dzień, stada wron na niebie i pierwsze przymrozki nie będą nam straszne. Odpalamy serię imprez„Sezon Grzewczy”, gdzie formułą jest utrzymanie wysokiej temperatury ciała za pomocą wódki, dużej ilości znajomych i dobrych numerów do tańca w nietypowych punktach Wrocławia.

Zatem wciągaj kalesony, zażyj chlorchinaldin i wyjdź z chaty na Sezon Grzewczy. Pierwsza edycja 31.10.2011 w Kafe Artzat. Sami znajomi w środku, sami znajomi za dj’ką. Start 20.30 

0

niemcy zajmują wawel i pustynię

Unsound był piękny. Kolejny raz pełne pro jeśli chodzi o przygotowanie tego festiwalu. Od ustwaienia line-upu, przez sound, po miejsce. W tym roku był w "Łaźni nowej" na Hucie. Wielka wyremontowana przestrzeń. Duża sala na parterze na jakieś 1500 osób. Druga w piwnicy na jakieś 500. Przestrzeń troche podobna do wrocławskiego WFF ale nie jebie potem, komuną i salą gimnastyczną. W barze podają zbawienne ciepłe napoje. Tego wieczoru wydałem z 50zł ... na herbate i to był jedyny napój, który przystało mi pić, choć wyglądałem jak idiota, stojąc z papierowym dymiącym kubkiem na parkiecie wśród tych wszystkich lekko nawalonych i przemielonych dragami ludzi. Bolało mnie gardło i czułem się jak zraniona puma.

Jeżeli chodzi o sety to moim faworytem wieczoru była chyba Nightwave (niespodziewanie, bo to był pierwszy set jaki w ogóle zobaczyliśmy). Laska ze Słowenii, aktualnie mieszka w Anglii. Ubrana w długie buty na wysokich szpilkach z brązowej skóry, duże cycki, ostry makijaż i w chuj dużo babskiego kokietowania za dj'ką. Zgodnie z lewym stwierdziliśmy, że jest podręcznikową reprezentantką trzebnicy w metropolis.  Ale to co grała od metropolis różniło się mocnoooo. Tempo techno cały czas i dużo dokładanych samodzielnie sampli na jakichs kontrolerach, opór łamanych bitów i z nienacka wkładane zwrotki śpiewane na r'n'b. nie dała odpocząć. Każdy numer był bangerem. Po występie dostała piękne brawa od wszystkich. Od chłopaków mam wrażenie, dostała dodatkowe brawa za cycki. Później bawiła się jeszcze na dużej scenie. Już w kurtce, takiej pikowanej z szarego ortalionu - no bez kitu, wśród całej tej krakowskiej hipsterki i bandy popierdoli wyglądała jakby mocno pomyliła imprezy. Oprócz nightwave duże wrażenie zrobił jeszcze Machinedrum w projekcie Sepalcure. Piękny set dał Jam City. No i z pewnością Dj Rashad i Dj Spinn. Wystąpili jeden po drugim. Właściwie to cały czas siedzieli razem na scenie. Jak jeden grał, to drugi nagrywał cały set na video na komórce i w odwrotną stronę było to samo. Sety zajebiste. Jakbym miał tupać do każdego wybijanego w jakimś szaleńczym tempie bitu, który puszczają, to wytupałbym dziurę do Gwadelupy. Dzikusy. Z Unsoundu wyszliśmy pewnie o 5. Zadowoleni na 100. Wątroba wibrowała mi jeszcze przez następne 2h.

Następny dzień, to już w pełni zdiagnozowana choroba. Brenda też załatwiona na amen. Lewego zaczęło powoli też dotykać przeziębienie. Nie chcieliśmy jednak tracić dnia. Zjedliśmy mocno późne śniadanie i odpaliliśmy się na popołudniowy spacer po miłym Kazimierzu, na który zawsze z sentymentem wracam, bo spędziłem tam pare miesięcy z życia. Pobujaliśmy się po okolicy i zlądowaliśmy w "Miejscu". Tam opór ciepłych napojów. Graliśmy w scrabble. Albo może ja i brenda graliśmy. Zgodnie stwierdziliśmy, ze lewy w scrabble grać nie umie bo ma małe pojęcie o polskiej deklinacji. Było miło w każdym razie. Tego dnia mieliśmy okazję spotkać się jeszcze z miłym Danielem i jego miłą żoną Mają. Pogadaliśmy trochę o Grecji i odpięliśmy się na finał Unsoundu do Pauzy. Jednak kiedy wszedłem i zobaczyłem ten zapchany klub i nadymione tak, jak za najlepszych czasów we wrocławskiej kamforze powiedziałem, że musimy stąd iść szybko, jeśli reszta nie chce być świadkiem mojego zawału. Zatem wypiliśmy szybkie 3 wódki i pojechaliśmy na chatę niedoczekawszy gwiazdy wieczoru.

Następnego dnia pakowanie i opuszczamy kraków względnie rano. Dzień powrotu to dzień krajoznawczy. Natura zamki i pałace. Śmigamy po raz pierwszy na pustynię błędowską. Jest spoko Później do zamku Ogrodzieniec, by finalnie zlądować w zamku Moszna. Dzień piękny i słoneczny. Humory dopisują a choroba dalej przeżera nas od środka. Wracamy do Wro późnym wieczorem. Ładuje się do łóżka i nakrywam kołdrą. Kaszlę do dziś ale wyjazd był złoto.

0

niemcy jadą na moskwę day 2 und 3

następny dzień. pobudka o 10. nikomu sie nie spieszy, wcinamy wolne śniadanie, słuchamy krzyśkowych winyli. leci jakiś pearson sound, daniel drumz, blawan. wyjście o 13. lewy ma coś do załatwienia, więc zostawia nas z brendą na chmielnej i stamtąd śmigamy penetrować warszawę. piździ i lekko pada ale nastroje dopisują. dochodzimy do starego miasta, które chyba najbardziej ssie pałę w warszawie. rozumiejąc historię i będąc osobą wobec niej wyrozumiałą w dalszym ciągu nie widzę tam nic ciekawego. mega sztucznie,  zero fajnych miejsc pełna dziadówa i pierogarnie. widać, że ludzie z warszawy to tam raczej nie bawią. o tyle fajnie, że położone tak jakby na wzniesieniu. my również nie zabawiliśmy tam zbyt długo. wcinamy na szybko jakąś zupe u zajebistego chińczyka na rozgrzanie i przebijamy na powiśle. ładnie tam - parkowo i miejsko zarazem, rzeka blisko i pare dobrych punktów. wjechaliśmy na kawe do "kafki". zajebiste miejsce. zapchane ludźmi. na stolikach rezerwacje. duże okna, kozackie ciasta, gry planszowe, regały z ksiązkami. brakuje mi tego we wro. czujesz, ze mozesz tam siedziec pol dnia. ustawiłem się z buczem, moim podlaskim ziomkiem, z którym dawno się nie widziałem. informuje mnie, że jest skory wypić ze mną wiele wódki tej nocy, więc podejmuję rękawice. troche spacerujemy ale robi się późno. bucz zabiera mnie do "planu b". kolejne kozak miejsce. troche brudne ale dużo hipsterki. zajebisty street artowy wystrój. na klatce schodowej wrzuty i prace różnych artystów i cwaniaków z całej europy. jest jeremy fish, jest london police. jestem pod wrażeniem. bar jest na piętrze, z widokiem na plac zbawiciela. po raz kolejny odwiedzam miejsce w tym mieście, gdzie nie ma gdzie usiąść. wypijamy dwa kielony, browara i idziemy na spacer do łazienek. niestety troche za późno się wybraliśmy, bo park już dawno zamknięty. śmigamy więc ujazdowskimi w stronę "powiększenia". jaram się zajebistymi wiatami autobusowymi i ambasadą czarnej góry. przypominam sobie ile to razy za dzieciaka przegrałem z moim bratem w monopol, bo cwaniak miał hotel właśnie na alejach ujazdowskich. do tej pory pamiętam, ze buliłeś 20 000 jak trafiłeś na tą ulicę. nikt z tego nie mógł wyjść cało...

dobijamy do powiększenia na imprezę, z powodu której w ogóle pojechaliśmy do wwa. 2 urodziny "na stare milion" - kolektywu rafała, połączone z urodzinami diggin.pl, którego reprezentantami na ten wieczór był kodźiro i bracia z jaworu, zwani też potocznie czikitas. znowu widzę się z brendą, dobija kolejny podlaski reprezentant - netczuk. za chwile zdzwaniam się z frankiem, którego minąłem wcześniej na starówce jak miał biznesowy spacer z jakąś skośną laska. dobija bart i jagna i nagle robi sie tylu znajomych, ze przestaje sie czuc jakbym był w nie swoim mieście. lecimy z buczem, frankiem i netczukiem do baru i troche sie do niego przytulamy na dłużej, z chwilowymi przerwami na szluga. Na dolny parkiet schodzimy później ale rychło w czas, bo wchodzą gwiazdy wieczoru - Albrecht Wassersleben i Cuthead - naziści chyba z drezna. Grali gliczowy live-act. Parkiet prawie pełny, kłęby dymu w powietrzu. Muzycznie zajebiście, byłem zachwycony i zasłuchany. Po 20 min. podbija do mnie Rafał i pyta czy nie chce mu pomóc. Okazało sie, ze bramka im sie wysypała i nie mają gościa od kasowania i przybijania ludziom pieczątek. Razem z buczem - najebani podjeliśmy to wyzwanie i przez 2 następne godziny byliśmy bramkarzami w klubie. Kodźiro pomagał nam utrzymać stan nawalenia donosząc nam drinki, więc mogę stwierdzić, że nawet dobrze się bawiłem. Nie ręczę jednak za stan tej kasy, co za nią stałem...
Do domu wróciliśmy o 5am. Chyba.

Następnego dnia późna pobudka. Spokojny ogar i pakowanie. Była sobota, czas na przemieszczenie się z Warszawy do Krakowa - dzień Unsoundu. Zadzwonił bucz zeby spytac jak sie czuje. Chyba spoko. Przypomniał mi tylko, ze nocy wczorajszej udało mi się znaleźć jeszcze czas na zjedzenie 2 kebabów. dwóch...  No nic. Ogarneliśmy Krzyśkowi chatę i odpaliliśmy sie na śniadanio-obiad (bo była pewnie 14). Zjedliśmy potężnego schabowego w szwejku na MDM'ie. MDM to dobrze chamska okolica. Socreal w najlepszym wydaniu. Chyba żadne inne miejsce w Warszawie nie przypomina bardziej moskwy niż ten plac.

Do krakowa wyjechaliśmy o 18... Wszyscy mocno przytyrani. Brenda bardziej chora, mnie zaczęło już łapać. Lewy jeszcze się trzymał. Przejechaliśmy dziwnie szybko, bo w 3,5h. Choć część trasy w standardzie drogi ekspresowej robi dużą różnicę. W Kraku nocowaliśmy u mojego dobrego ziomka Hajzrala. Jego niestety też nie było w domu, więc po prostu wbiliśmy mu się na chatę. Zrzuciliśmy torby i furą prosto do Nowej Huty. Unsound juz czekał.

0

niemcy jadą na moskwę day 1

wyjazd. zbiórka rankiem pod moim blokiem. wytyrany, bo balowałem przez 2 dni z Ingrid. odbiera mnie brenda i kodźiro. wsiadamy do fury jego starego - bo większa i mniej pali. troche pachnie starymi skarpetkami. to ten zapach, którego już z samochodu nie wypędzisz... ale nikt nie narzeka. bardziej sie smiejemy z taty kodźiro. pełna zajawa bo wyjazd w dobrym gronie. jeszcze tylko jedziemy na stacje sie zatankować, zjeść hot doga, wypic kawe i zrobić kupe. w miedzyczasie dzwonia bracia z jawora, nasi współuczestnicy wyprawy. spóźnieni, mówią, że już dojeżdżają, tylko jeszcze muszą zatrzymać sie na statoilu (na tym samym, na kórym ja robie kupe), żeby sie wysrać. nie wiem czy ta historia wnosi cokolwiek do całego wyjazdu but i found it super funny anyway.

trasy nie będę opisywał za długo. jechaliśmy jakimiś objazdami bo przejzad krajową 8 to jakies piekło teraz i mam wrażenie, że niedługo do stolicy będziemy jeździc przez toruń. do tego regularnie co 40km zatrzymywaliśmy sie na szluga (fura napchana palaczami), więc nie ma się co dziwić że dojazd zajął jakieś 960 godzin. koniec konców wieczorem byliśmy na miejscu. zanim jednak dojechaliśmy do naszej noclegowni, musieliśmy coś na szybko zjeść. pojechaliśmy na kebab, o którym kodźiro mi od 2 lat nawija. zachwalał te warszawskie kebcie, jakby nie wiem co tam wkładali. ja - smakosz kebciów wiem co to jakość więc nie chciałem się zbytnio podniecać tymi opowieściami, dopóki nie spróbuję. i kurna spróbowałem. i kurna mogę za tego kebcia się do warszawy przeprowadzić, takim był koniem (a raczej baranem). więcej nie będę opisywał, bo mógłbym całego posta o tym kebciu napisać. zjedliśmy go ze smakiem, po czym załadowaliśmy się na pustą chatę miłego krzysztofa, który wyjechał do krakowa na unsound, więc mogliśmy buszować po jego lokalu sami. mieszka w super cfanej białej kamienicy z ładnym podwórkiem i pełnym ogarem i dużą bramą wejściową, stylówa na wielkomiejską polską kamienicę, takiej we wro nie uświadczysz. w mieszkaniu na wejście zastaliśmy na stole ładną butelkę czerwonego wina z 3 kieliszkami patrzącymi na nas miło. tak się gości wita w stolycy, pomyślałem sobie!

ten wyjazd miał mieć profil melanżowo-eksploracyjny, więc czym prędzej przebarliśmy ciuchy i startowaliśmy gdzies bliżej do centrum. poszedłem ja i lewy, bo brenda czuła dopadającą ją chorobę - to co koniec końców zgubiło naszą trójkę podczas całego wyjazdu. no nic, zebraliśmy dupy w troki i poszliśmy na spotkanie z kolegą rafałem i jego warszawską szajką. siedzieliśmy w bejrucie - zajebistej knajpie z pięknym wystrojem, ładnymi dużymi oknami i dobrze wyglądającym libańskim jedzeniem. byłem pod wrażeniem wszystkich ludzi naokoło, bo było jakieś zatrzęsienie super wyglądających dziewczyn. stylówa bardzo mocno ponad h&m i choć jestem najdalej od śledzenia tego co się nosi, to dało się to od razu zaobserwować.

ten wieczór nie trwał długo. wypiliśmy po 2 piwa i poszliśmy na chatę spać. więcej wrażeń miały przynieść kolejne dni.

0

nie patrz w tył - za tobą idzie koń

pisze tego posta o 9 rano. ciesze sie ze o tej porze jestem juz wykąpany, świeży i gotowy podjąć wyzwanie jakie stawia mi życie kolejnego jesiennego dnia, bo ostatnio nie było to znowuż takie oczywiste.

w tym roku chyba nieświadomie eksperymentuje ze swoim ciałem i sprawdzam granice jego wytrzymałości na alkohol i ogólne przemęczenie. i po dwóch bardzo solidnych próbach chyba je poznałem. przeżywam 12 dni. później moje ciało wysypuje się totalnie i poprzez jakąś poważną chorobę tłumaczy resztkom mózgu, że należy odpocząć.

tak było pod koniec lipca, kiedy wróciłem z belgii. było ciepło. miałem dużo pieniędzy i niewiele do zrobienia na co dzień. zrobiłem więc melanż... chyba właśnie 12 dni pod rząd na domówkach, open-airach, jednodniowych wyjazdach do podwrocławskich gmin. przez te 2 tygodnie może ze 2 dni byłem w domu. było pięknie ale jakże głupio. erasmus days are gone long time ago. do tego, od czasu kiedy nie mam dziewczyny, odkrywam siebie samego na nowo. nie wiem tylko czy brnę w dobrym kierunku. umiem na przykład bez zatrzymania się przebiec z rynku na ołtaszyn po wypiciu jakiejs niemożliwej dawki wódki. dla przybliżenia powiem, że dla nawalonej osoby ten dystans to mniej więcej coś jak trzeźwemu przebiec z wrocławia do garmisch-partenkirchen. chyba nawet nie chce się zagłębiać w temat, bo lekka siara. no nic. pierwsza próba dokrota gunthera w testowaniu swojego ciała na melanż, zasypianie nie wcześniej niż o 05.30am i głupoty wszelkiej maści zakończyła się pewnej niedzieli, gdy obudziłem się w nieznanej mi lokalizacji z potężną anginą ropną. szczęśliwie adam mnie zawiózł do domu, bo nie byłem zdolny ruszyć palcem. następne dni spędziłem w łóżku, żywiąc się zbawczymi antybiotykami...

żeby nie było. nie jestem dumny z tego, co napisałem powyżej. czasem składa się na to wiele czynników. po pierwsze, i don't work on the daily basis, a po drugie niespecjalnie jaram się siedzeniem w domu, po trzecie dużo ludzi, których znam lubi melanż. kurna, komu ja się tłumaczę? wystarczy tego. to miał być bezpieczny wstęp do opowieści z ostatnich 2 tygodni, kiedy dokonałem kolejnej próby na swoim ciele i znowuż skończyłem gdzie skończyłem - w łóżku panią o imieniu choroba.

zaczęło się 2 tyg temu w środę od wyjazdu do poznania, z resztą już opisanego i zabawa trwała do późnej niedzieli. nadchodzący tydzień miał już być na spokojnie ale w poniedziałek przypomniałem sobie, że we wtorek przyjeżdża ingrid. i cały plan nie melanżowania nie mógł już się wydarzyć.

ingrid jest lesbijką z australii. ciemne, krótkie, przylizane włosy, troche na tatu ale bardziej stylowo, dziara z kolorowym bażantem od kostki po udo, typowo. aktualnie mieszka w berlinie. poznałem ją na wassapach 2 lata temu i mocno polubiłem. jest super spoko. balowaliśmy wtedy przez 2 dni. teraz przyjechała w odwiedziny, na kolejne 2 dni. kto mnie zna, ten wie, że jeżeli chodzi o goszczenie to jestem najlepszą kurwa ciocią halinką w tym regionie. kawy, ciasta, spacery, obiady, wódka, rowery, kultura. jestem z pttk. znam sie na tym. każdy, kto mnie odwiedzał nigdy nie żałował i się nie przechwalam wcale. może ja żałowałem bo zacząłem kolejny tydzień od eleganckiej wódki, bo ingrid pochodzi z kraju wiecznego melanżu (nie mówie o niemcach), a to dopiero był początek tego zgubnego tygodnia., ingrid wyjeżdzała w czwartek. wyszedłem z nią z domu i już czekał na mnie wehikuł, który zabrać mnie miał na kolejny adventure trip. na mega kacu załadowałem się na wyjazd krajoznawczy z moimi dobrymi ludźmi - sir kodźiro i lady brendą. trwał do późnego poniedziałku (czyli przedwczoraj). ale o tym w następnym.

0

bucz bucz bucz bucz

weekend troche mi się rozciągnął albo może przyspieszył. zaczął się w środę w poznaniu i kurna już nie chciał się skończyć. czwartek - powrót z poznania. szybka wycieczka wrocławskimi śladami jana pawła II z 2 miłymi paniami z bristolu. nie miałem jeszcze takiej. chodziłem pod kościół św. elżbiety i pokazywałem ten obciachowy witraż z papieżem i językami światła... nie lubie go, wygląda jak z klatki schodowej fabryki śrubek.


 no nic. następne 3 wieczory to kontynuacja melanżu. czwartek wieczór na urodzinach u kasi pelczar. kasia jest jedna z najdobrzejszych ludzi jakich znam. ostatnio wizyty u niej są jeszcze lepsze, bo zawsze załapuje sie na coś do jedzenia. a kasia, która twierdzi, że nigdy nic nie gotowała wypieka teraz takie rzeczy, ze szok. znalazła jakiś blog koleżanki kasi tusk, która gotuje i robi zdjęcia tego co ugotowała i ni z tego ni z owego sama zaczęła skrobać po teflonie drewnianą łyżką. quiche urodzinowy był przekoniem.

piątek, chyba juz tradycyjnie z lewym i brendą. bifor na racławickiej. przyszedł maciek, który gdzies zaginął w przestrzeni ostatnio. później do centrum, tam zbiórka składów z różnych drużyn wrocławskich melanżowników. dużo sie działo tej nocy. był salwador i Envee, puzzle i Jedynak, forma i Viadrina. After znów u lewego i brendy. Nie wiem jak się skończyło, bo przyjąłem za dużo. Ale chyba bez wstydu.

sobota. urodziny martyny i oliwki. w pałacu u martyny. wcześniej spotkałem Ziemniaka. z krzyk poszliśmy na zacisze praktycznie na piechote. U martyny sporo ludzi. Alkoholu też sporo. Zrobiliśmy piękną uwerturę do późniejszych zabaw w mieście. W centrum znów Forma. Lubie ten klub choc nie na 100% jestem fanem housików. Tą noc znowu jak cygan zakończyłem nie w swoim domu, bo spałem u bucza. 

Niedziela była najlepsza, bo wyborcza. Wstaliśmy w miare wcześnie, jak na to co się działo nocy poprzedniej. U bucza znalazło się jeszcze pare innych przybłęd. Była jagoda jeszcze i kacper. To był dzień mojego gotowania. Najpierw zrobiłem zajebistą sałatkę z grzanką. Zrobiłem też niesamowite wrażenie na publice moją internetową sztuczką - wydmuchując ugotowane jajko ze skorupy, zamiast obierać. 

Później do centrum aby spotkać sie z martyną i were. Razem przy kawie odtwarzaliśmy sobie poprzednią noc. Później were był na tyle spoko, że rozwiózł nas wszystkich po lokalach wyborczych, a jeszcze później jagoda zaprosiła nas na chate i ugotowaliśmy zajebiste tajskie żarcie. Niedziela już na spokojnie dobiegła końca. Dojechałem do swojego domu po raz pierwszy od 4 dni. Brudny. Zęby tylko miałem umyte bo nauczony doświadczeniem ostatnich 4 miesięcy już nigdzie się nie ruszam bez szczoteczki do zębów. Jest ważniejsza od skarpet na nogach. 

0

febra, chęhy i dużo wiary

Środa. Wyjazd do Poznania. Jedna noc. Sporo wrażen. Jedziemy na 3 fury  na Wielkie Otrzesiny Wielkopolski w roli "koordynatorów" imprez w tych ich kartoflanych klubach. Skład godny. 3 fury napchane elitą wrocławskiej młodzieżowej degeneracji. Ja jade z Owcą, Stolcem i Buczem. Zaczeliśmy od pół litra z colą w samochodzie - na lepsze skupienie podczas pracy. Jedziemy nową furą bucza. Cfana wersja focusa. Można nawet kontrolować klimatyzację albo radio głosowo. Szkoda, że po niemiecku... Bucz jako jedyny umiał nastawić radio Luz. Zajęło mu to dobre 15 minut zanim poprawnie powiedział "ajn und nojncig koma zeks". Jedziemy. Humory dopisują. Może buczowi mniej, bo nie pije, wiadomo, kierowca zawsze ma najbardziej przesrane. Co 10 min czyjeś marudzenie, żeby sie zatrzymać na szluga albo sikanie. Mijamy Rawicz. Stolec mówi, że jakby go mieli osadzić w jakimś więzieniu w Polsce to najbardziej chciałby Rawicz. Przynajmniej mógłby machać z okna wszystkim ziomkom, co na hel w wakacje jadą... Opowiadamy kawały, gadamy o tym "jak żyć". Po 3,5h w końcu w Poznaniu. Mamy jeszcze chwile czasu do spotkania. Idziemy do ichniejszej "przedwojennej". Browar jeden i drugi. Idziemy na spotkanie organizacyjne. Spotykamy resztę mongołów z naszej wrocławskiej szajki. Jest nas chyba z 16 - już dawno nie było takiego skupienia popaprańców na jednej powierzchni.

Dostajemy przydziały klubowe i 2 wolontariuszów do pomocy. Ja dostałem jakąs dyskoteke na Rynku, która tej nocy zmieściła w swoich progach z pół tego miasta. Wolontariusze to banda mongołów. Jednego pogoniłem, bo nie mogłem patrzeć na to jak pracuje.

W sumie spoko ten Poznań. Ladne ulice. Klimat troche "na niemca" i nie mówie o architekturze. Jakoś tacy zesztywniali ci poznaniacy. I jeżdzą jakoś przyzwoicie po tych drogach i bajzlu nie ma. Pozapinani w koszule śmigają po klubach. Nikt sie nie tłucze po mordach. Albo może miałem szczęście tego nie widzieć. No nic. Ja skończyłem swoją pracę przed 4am. Spotkałem bucza, a zaraz potem reszte wrocławskich "ogarniaczy". Wszyscy dostali wypłaty, więc można było już teraz nie skupiać się na niczym innym jak skrupulatnym jej przepijaniu. Byliśmy  w buddha barze. Muzycznie - przytupaja dyskotekowa jak sie patrzy ale przestrzeni opór. Ładny balkon vel. taras na jakieś 60 miejsc siedzących. Spoko. Siedzimy na tarasie. Wszyscy coraz bardziej załatwieni wódka. Jest z nami ziemniak, więc nie trzeba go było zbyt długo prosić o to żeby zrobił to co robi najlepiej. Żeby zaśpiewał. Rozpoczyna się lawina polskich szlagierów. Jest Beata Kozidrak, Varius Manx, Natalia Kukulska. "Zakręcona" od Reni jest śpiewana przez wszystkich. Drzemy ryje w niebogłosy. Poznań nasłuchuje i nie marudzi. Z buddha baru wychodzimy z ofiarami. Pierwszą i jedyną tej nocy jest Szymon Udziec. Nie trzyma sie na nogach i ciągle mówi, że musi usiąść. Nie słuchamy go i ciągniemy go do "przedwojennej". Udajemy, ze to jego kawalerski. Znowu drzemy japy o 5am. Poznań już prawie śpi. Budzimy go piosenką "Szymon się żeni, O KURWA, Szymon się żeni". Szymon wygląda na bliskiego śmierci. Siada na murku. Nad nim wielki napis jakiegoś lokalnego artysty - "Jak długo mam sie tu odkładać". Jest śmiesznie.

Nie wiem do której bawiliśmy w centrum Poznania. Wiem natomiast, że jadłem najgłupszy trash food w swoim życiu. Na imię miał "Keb-Dog Szwedzki". Nie trzeba być zbyt mądrym aby wydedukować, że to połączenie hot doga z kebabem. Pytanie tylko co za geniusz wymyślił to połączenie... We wrocławiu knysza z parówką faktycznie była legendarna. Poznański przepis był jednak odwrotny. To do bułki z hot-doga chłopcy wrzucali kawałki mięsa z kurczaka i zarzucali sałatką warzywną. Jego szwedzkość chyba polegała na dużej ilości ogórka kiszonego i cebuli prażonej. A jak wiadomo jest to klasyczny dodatek super hot doga z IKEI. Ikea jest ze szwecji, więc ogórek i cebula prażona muszą być szwedzkie - tyle byłem w stanie wymyśleć na tamtą chwilę.



Przejście z do hostelu zajęło nam z godzinę. Po pierwsze, bo najebany szymon jest cięższy od dojrzałego żubra, a do tego mieliśmy opór postojów. Głupot ciąg dalszy. Grupowe klęczenie przed sklepem społem i oczekiwanie na jego otwarcie, Stolec śpiewający "knocking on heaven's door" po czesku. W końcu hostel. Tam Pedro wystawił 3 litry whiskey aby dokończyć dzieła zniszczenia alkoholowego.  Trwało to chyba do 9am, chyba... To była dobra środa. Czwartek był zaś nie do końca dobry. Ale Halski uważa, ze to nie dlatego że piliśmy do wczesnego rana. On mówi, że to z powodu zaskoczenia organizmu, bo przecież pije się dopiero od czwartku, a tu nagle w środe niespodzianka. Warto w to wierzyc, bo dzis ide na melanż i nie chce, żeby moje ciało czuło się zaskoczone jutro rano.

1

fight for yo' right to rave in Breslau

To zdjęcie zakosiłem z fajnego profilu na stronie facebooka, a oni zakosili z hydralu. Juz dawno nie widziałem fajniejszego. Breslau jara sie latem na początku wieku, a laski w Morskim Oku wyglądają jakby ich stroje kąpielowe niczym nie różniły sie od ich ciuchów. Pewnie jest ze 25 stopni. Dziwne jest to, że w wodzie siedzą tylko kobiety i dzieci. Faceci dumnie siedzą w sianie i pocą się w marynarkach. Wszyscy wystrojeni jak cham na szczepienie. Jedyną rzeczą wierzchną jaką godnym było zdjąć zdaje się kapelusz. Tak bawił sie Wrocław 100 lat temu. Nie to co teraz. Wódka za parawanem i czapki na głowie a la Pudzian. Chłopaki z dziarą tygrysa na ramieniu i laski w strojach w panterke. Drapieżniki kurwa! Syf z grilla i kiepy w piasku. Wrzuciłem to zdjęcie, bo według prognozy pogody to już naprawde ostatnie podrygi lata. Troche smutno ale co zrobić. Trzeba będzie sie chować do wrocławskich nor - jak to w sumie kunie przystało. Tylko gdzie?

Paradoksem wrocławskiego życia nocnego (przynajmniej wśród ludzi których znam) jest to, ze mimo wielu miejsc do których można iśc, wszyscy i tak idą do szajby albo przedwojennej... na bibe do kawiarni lub baru z wódką? A biby, które są spoko albo przynajmniej zapowiadają się spoko, kończą się szybko bo to nie zajawa grać dla 4 osób w klubie. I jak tu żyć?

Spotkałem Were w niedziele i wymyśliliśmy, żeby stworzyć jakiś oddolny front vel lobby ludzi którzy odmawiają iśc do szajby jako jedynego fajnego miejsca w tym mieście i bedą promowały inne miejsca i inne biby - bo one są. Nie może tak być, że dobre chłopaki grają impreze i nikogo tam nie ma a na dziedzincu szajby jest jak przed Wall Martem w dniu premiery nowego Ipada.

 Martyna też ma nie gupi pomysł. Powiedziała mi ostatnio: "Ej, choć zbierzemy się całą grupą i zaoferujemy jakiemuś klubowi to, że będziemy do niego przychodzili. No przecież nie zlekceważą oferty 50 osób, które chlustają 3 razy w tygodniu..." No chyba nie.

0

Lechu Lechu co ty zrobiłeś, że nasze życie tak spiepszyłeś

wrocław topi się w słońcu od dłuższego czasu i jaram sie na potęgę. każdy poranek to jak nagroda. promień wpada przez połaciowe i ładuje mi sie w lico od samego rana. najlepiej. dni w sumie krótsze i wieczory juz niestety bywają okrutne ale jezeli chodzi o dzien, no to nie mam pytan. totez misją ostatniego czasu było łapać słońce najwięcej jak sie da, zanim przyjdzie jesień i zima-ścierwo i wszyscy będą chodzić po chodnikach z grymasami na twarzy niczym joachim brudzyński.

dlatego też weekend był mocno plenerowy. jezdzilem duzo czarną wołgą i widziałem sie z paroma osobami, od których dawno nic nie było słychać. w piątek before u kodźiro i brendy. lubie ich i ich chate. szybkie drinki i dużo muzyki. spie tam pewnie z raz w tygodniu. słuchamy starych polskich rapów albo wymyślamy sobie muzyczne konkurencje, typu "dziewczyńskie housy" albo "piosenki ze słowem saturday w tytule". później przerzut do miasta. najpierw tamka i pare drinków z martą, a później do superiora (jaram się nazwą tego klubu. od razu myślę o sobie jako o osobie z wyższych sfer, która ze swego penhouse'u "corte verona", zachaczając o "fly bar" kończy na melanżu w "superiorze" - co za gówno). no w każdym razie nazwa klubu sie nie liczy. miala byc dobra impreza. miała...
był dymek, byl nafta był mian z krakowa, a oprócz nich 6 innych osób z publiki... strasznie przykro mi sie zrobiło, bo to była chyba najciekawsza impreza na jaką dało się załapać w tym kaszaniarsko-dyskotekowym mieście bez ambitnego zycia nocnego. zaczelismy sie zastanawiac gdzie sa choćby znajomi tych dj'ów, bo naprawde przez długi czas było nas 9 osób w klubie. ten wieczór nie trwał długo. lekko smutny poszedłem do domu.

w sobota i niedziela zaś stała pod znakiem dolnośląskiego festiwalu architektury. na rano w sobote ustawiłem się z pieczarą, której ze 2 miesiące nie widziałem. mieliśmy pójść na wycieczkę na sky tower ale nas nie wpuścili, więc najpierw uraczyliśmy się śniadaniem kupionym na targu i zjedzonym na bunkrze przy boisku mojej starej podstawówki, a później poszliśmy na wykład. bylo smiesznie. gadalismy o dymaniu i pierdołach. wieczorem znowu spotkaliśmy się z pieczarą na zakończeniu sezonu na wake parku.

 tam pieczara wywaliła swoją historię o czerwonej roślinie, która wyrosła na środku rowu pod centrum handlowe solorza przy stadionie na maślicach. Ponoć do rowu przez długi czas zbierała się woda i różne składniki unoszące się z budowy stadionu, które opadały na glebe. efektem tych niesamowitych przemian chemiczno-przyrodniczych jest czerwona roślina, która wyrosła na środku rowu i ponoć drugiej takiej na świecie nie ma, więc solorz centrum handlowego budować nie może, bo w rowie teraz siedzą botanicy i biolodzy i blokują budowę. pieczara jest tego pewna. uwielbiam ją.

później jeszcze byliśmy w nowym klubie zwanym "forma" i jest zajebisty, tylko, że znowu było pewnie z 14 osób więc siedzenie tam i patrzenie na ich zajebiste wnętrza (a naprawde są zajebiste) nie miało sensu. skończyłem na chacie u kamila i oli. tam też mnie dawno nie było. przyjechał milan z narzeczoną. było spoko. w niedziele z rana zerwałem sie na wycieczkę w ramach festiwalu architektury. Prowadził ją Dobesz, a to kawał dobrego wyjadacza. Niedzielny poranek na kacu spędziłem w autobusie o sprytnej nazwie "fryderyk" - jeżdżąć po obiektach związanych z architekturą III rzeszy. dobesz powiedział, że mundury SS manów były mega ładne i zajebiście skrojone. szył je dla nich Hugo Boss. Nie wiedziałem. Well done Hugo.

0

widzisz synek. jakbyś z mamą poszedł na basen..

jesien startuje. trzeba było jakiegos bloga wypaprać. ja gunther - dumny absolwent filologii rosyjskiej mam świadomość nadchodzącej jeszcze małymi krokami starości (ale nadchodzącej). już dawno zabierałem sie za bloga bo w sumie troche sie dzieje, a rzeczy wymagają spisania, bo kurna z głowy wypadają niczym pomidor z bułki w kebabie. i tak się zabierałem za pisanie, aż mi komputer jakiś miły i ambitny kibic naszej lokalnej drużyny zawinął (no naprawde byl kibicem. tą łysą wersją kibica, co bransoletki noszą na nadgarstkach, spodnie któtkie takie pływackie i białe skarpety naciągnięte do pół piszczela. taki własnie mnie laptopa podwędził - nota bene w budzie z kebabem...). jebana bandyterka z zaporoskiej i okolic. wieśniaki, jakich mało nawet na nowym dworze. jeżdżę codziennie przez Rondo. Mijam ich te szprejowe wypociny. Wielki chrom na wiacie tramwajowej w kształcie maski vel trupiej czaszki projektu jakiegoś czereśniaka i pod spodem napis "Rondo wita". Nice...

Ale nie o tym. Ogarnąłem się z nowym komputerem i moge tłoczyć te posty niczym fabryka. Blog jest mój, więc będę go pisał po swojemu. Chyba bedzie dużo o melanżach, bo ostatnimi czasy z drobnymi przerwami nie skupiałem się na niczym innym.

26 lat. kawaler. chyba niewierzący, a czasami praktykujący. lubie kinder maxi king i chodzić na piechote z ołtaszyna do centrum. nie lubie Kasi Kowalskiej - nie zaprosilbym jej nawet na koncert do hospicjum. wole od niej cyganów z rynku - mają więcej funku i moje ulubione tamburyno. pisze bloga, z nadzieja ze wykopie go gdzies za 20 lat i powiem sobie, ze robiłem cfane rzeczy.