izaura z kalcedonem


świeta przyszli więc jest czas na update do bloga. najpierw resztka opowiastek z belgii w dość szybkim tempie.

choc do oliviera przyjechałem w momencie kiedy miał na prawde duzo na głowie, to zrobil wiele aby spedzic ze mna sporo czasu. do tego był podekscytowany, bo wlasnie kupil dom dla siebie i jego dziewczyny, wiec powodów do celebrowania bylo sporo. w pierwszy dzien duzo bujalem sie z judy. jezdzilismy samochodem po rozne pierdoly i gadalismy o tym ze fajnie jest byc w ciązy. pojechalismy z nią do starych oliviera, których lubie i zawsze ich odwiedzam podczas wizyt. wieczorem dolaczyl do nas olivier i poszlismy do martino's. to takie legendarne miejsce w gent z zajebistymi stekami i pieczonym mięsem w ich własnej marynacie, którego receptura jest największą tajemnicą zakładu. To miejsce istnieje od chyba 60 lat, biznes jest przekazywany z pokolenia na pokolenie, a jego popularność nie gaśnie. Chciałbym takie miejsce we wro. Zjadłem kozak wołowinę z zajebistymi frytkami i mega białym piwem i czułem się jak w niebie. 2 dzien przesiedzialem sporo u oliviera w biurze. gadałem z jego znajomymi, którzy wpadali tam jeden po drugim. w pewnym momencie pośród ogólnego rozluźnienia odpaliliśmy partię w monopol i było całkiem spoko. tego dnia wieczorem poszliśmy do bananowego kolegi oliviera na chate, bo robił domówkę. jarałem się, bo znałem tam na prawde dużo ludzi i miałem wrażenie, jakbym tam mieszkał. było tam sporo osób z wyjazdu do francji, na którym miałem okazje byc w kwietniu. laski w wysokich szpilkach i obcisłych spodniach. chłopaki w jakichs pedalskich koszulkach. na barze same drogie rumy i wyborowa exquisite. pełna pedaliada ale belgowie są troche ciotami i trzeba się z tym pogodzić. im szybciej to zrozumiesz, tym szybciej sie ich polubi.

nastepny dzien, to lekka zmiana otoczenia i z brudnawego, starego i zapchanego ludzmi i knajpami gent, pojechałem do nowoczesnego, przestrzennego, czystego rotterdamu. wycieczka trwała 2h, a wrażenia niezapomniane bo mogłem pierwszy raz odwiedzić Adama od czasu jego wyjazdu do holandii. Było zajebiście, spedziliśmy cały dzien bujając się razem po mieście i gotując na chacie (w sumie adam i natalia gotowali). Zrobilil gotowane małże w winie i sosie ostrygowym, które w rotterdamie kosztują grosze, a są tak zajebiste, ze głowa mała. jednak rotterdam jako miasto niestety nie powalił. mega tam pusto, zero atmosfery. troche dobrej architektury ale nie na tyle, zeby obsrywać się na każdym kroku. miałem wrażenie, że holendrzy to musi być mocno nieżyciowy naród i w chuj nudny. w sobotę wieczór knajpy na w pół puste. co oni tego dnia robili?

 oczywiście nie ominąłem coffee shopu, w którym byłem pierwszy raz w życiu i skręciłem sobie pięknego lolka z haszu. bardzo ładne wydarzenie. później jeszcze pare butelek wina z adamem na chacie i tak minął mi dzień w rotterdamie. niedziela była dniem powrotu do domu. więc najpierw dostałem się do gent. tam olivier zgarnął mnie na miły i bardzo wystawny obiad u jego rodziców, a zaraz po obiedzie wyjazd do brukseli na lotnisko. zatem w niedziele znajdowałem się na terytorium 3 różnych krajów. yeah. lubie europe, bo jest mała.

0 komentarze:

Prześlij komentarz