w zyciu tak jest, ze koń tonie, a ogon pływa...

powyższym hasłem z tytułu posta poczęstował mnie zegarmistrz z oławskiej. próbowałem przy nim naprawić klamre paska od spodni, który kupiłem 4 min wcześniej i już zdążyłem zepsuć. nigdy chyba w pełni nie zgłębie potęgi tego przesłania ale jest z koniem, a ja lubie wszystkie przesłania z koniem.


znowu poniedziałek. ubiegły tydzień układał się dla mnie mocno różnie. czasem było szczęście i duma, czasem był wstyd i zawód nad samym sobą. jeżeli chodzi o zawód, to chyba znowu z powodu braku asertywności do przyjmowania alkoholu. zaczelo sie w poniedzialek. spotkałem adama, ktorego nie widzialem sporo czasu. okazało się, ze mieszka na osiedlu i kusi wódką od samego początku. coś w stylu: "Siema ziomeczku, kope lat.. Pijesz?" Pokazałem potęgę swej silnej woli i odmówiłem w poniedziałek. We wtorek natomiast byłem na otwarciu Amer. Film Festival. Film nazywał się "czarny koń", no więc jak tu nie pójść na film z koniem w tytule... Był super spoko. Mocno smutny ale życie to kurna nie koncert życzeń, zatem i smuta trzeba przyjąć od czasu do czasu. No nic. Po filmie spotkałem pare osób z szajki i poszliśmy do puzzli, z intencją wypicia jednego luźnego piwa i rozejścia sie do domu. Nie wiem tylko dlaczego poszliśmy jeszcze "na chwile" do ambasady, jaskini zła z wszystkim za 5zl... Najlepsze jest to, ze kolega Adam z dnia poprzedniego przywitał mnie tam w progu... I wtedy nie bylem juz taki asertywny do picia... To byl dlugi wtorek...

Czwartek to kolejna seria gupot w tysiącu miejsc. Jakbym miał swój melanż rozłożyć w na części pierwsze, to wyglądałoby mniej więcej tak:

18.00 wychodze z domu, do którego tego dnia juz nie wroce. ide do kosmy na trojkąt.
19.00 siedze u kosmy na trójkącie. piwo przeplatam bułgarską rakiją z plastikowej butelki po oleju. słuchamy dancehalli, marka grechuty i coco bryce'a.
22.30 lądujemy w planie b. jest i-battle. kibicujemy ninie i antonowi. są najlepsi, wyglądają spoko i dają dużo energii. przegrywają w połfinale z ciotami z radia luz, co wrzucają piosenki z czterech pancernych i ruszją się po ringu jak węgiel w miednicy. wypijamy wódke z kolą. 
00.30 lądujemy w ambasadzie. rozpoczyna się festival jack'a na lodzie, romantycznie miksowanym ze smakiem tatara.
02.00 dobijamy do formy. są urodziny karoliny. spotykam kolege z anglii. ma nalany ryj gorzej od wokalisty budki suflera. chce sie napic. odmawiam, nie chce mi sie z nim gadac. koniec koncow wypijam z nim chyba 3 driny i uciekam, bo poziom konwersacji mnie poraża.
05.00 zamykamy forme. zachaczając o nocny idziemy do macka i emili, zabierając ze sobą całą chałastrę. po drodze sprawdzamy czy da sie we 4 podnosic samochody. maluchy i seicento sie da. dobijamy na chate. wszyscy ida spac. zostaje z kosmą w kuchni z flaszką wódki. smażymy mielone od czyjejś mamy i jemy z chlebem i musztardą. tacy to pożyją. słuchamy rapów. opowiadam mu o wrocławiu, w którym go nie było przez długi czas. maciek ma dwa rude koty na chacie. siedzimy w kuchni o 8 rano i pijemy wódkę. głaszczemy koty, co siedzą nam na kolanach. przyjaciele...
08.30 wychodzimy od macka i idziemy do kosmy. wyglądamy źle, wiem o tym.
10.00 koniec tej wojny z alkoholem. kładę sie spać w chacie kosmy. Głupie jest to, ze jego kamienica, należała do właściciela znanej marki likierów w Breslau 100 lat temu. Na podwórku dalej stoi ta mała fabryka. Kosma ma na nią widok z własnego pokoju. Jest rano, patrze na tę zrujnowaną fabrykę i myślę czy  alkoholowa historia tego miejsca zobowiązuje? Nie wiem. Znam w każdym razie inne powiedzenie z "historią". Ze lubi się powtarzać. A jak koń tonie, to ogon pływa...


0 komentarze:

Prześlij komentarz