le chat est su la table


Mam kolejne wakacje. Zasłużone bardziej lub mniej - ale mam. Sprawca wakacji znowuż ten sam co ostatnio. Olivier – mój belgijski brat. Wakacje wprawdzie połowiczne, bo mamy troche roboty ale za to w jakim miejscu. Znowu ląduje w Nicei, a lazurowe wybrzeże oglądam z tarasu... Pojechaliśmy do wakacyjnego domu Oliviera, który na nieszczęście został przez nich sprzedany sprzedany. Jedziemy ze smutną misją wyprowadzenia tej chałupy po 35-letnim posiadaniu go przez jego familię. Mamy jeden pożądny dzień pracy, bo w tyle damy rade się uwinąć z pakowaniem 2 kanap i paru gadżetów. Zostajemy na 4… zatem przez 3 kolejne dni leże wywrócony do góry brzuchem i samochodem penetruję okolicę. A tam jest kurna jest co oglądać. Zatem w ostatnią niedzielę zapakowałem się w samolot do Brukseli. Stamtąd do Gent. Tam szybka wieczorna piona z grubą Judy i następnego dnia startowaliśmy na południe Francji.

Do nicei dojechliśmy o północy, wlekąc się z Gent przez 1200km furgonetką podobną do czołgu. Olivier wypożyczył ją na przeprowadzkę. Nowa i śnieżnio biała. Na prostej max 120 ale z górki dało się dobić do 150, więc nawet udało się upokorzyć paru francuskich leszczy z Audi albo innej zachodnio-europejskiej maszyny. Francuskie autostrady, oprócz tego że kosztują drożej od niejednej fury, która po nich jeździ są gładkie, szerokie i tamtejszego dnia zupełnie nie zaludnione. Generalnie wszystko bez zakłóceń.. No oprócz wjazdu furą pod bramę domu w Nicei, gdzie Olivier na pełnej penerze przypierdolił paką w filar płotu i cała śnieżnobiałość furgonetki przykryła się paroma konkretnymi pazurami zadanymi przez beton i gałęzie..
Nicea o północy zastała nas bujną roślinnością i temperaturą wysokości 10C… Poważnie rozważałem nocleg na zewnątrz ale zaległem na kanapie przygnieciony długą drogą. Day 1 dobiegł końca.

0 komentarze:

Prześlij komentarz