wczoraj minelo pol roku od kiedy mam tego bloga. 3000 wyświetleń to daleko od sławetnej liski, co gotuje i bierze siano od męża na trawe cytrynową i olej sezamowy, bo w środku tygodnia wymyśliła jakiś nowy spektakularny przepis na chleb pytlowy, ale to znowuż nie o to tu chyba chodzi. ciekaw jestem mimo wszystko czy jest ktos z poza grupy znajomych, co znalazł to przypadkiem i sie zaczytał myśląc - "ja pierdole, dobry wariat z tego gunthera". z reszta ja z góry jestem skazany na niepowodzenie, bo nie dośc ze pisze o pierdolach, to jeszcze nie wrzucam spoko fot z jakimś dobrym filtrem. foty to klucz do blogowego eldorado. wlasnie dzis przegladalem bloga pefki i polecił bloga jakiejś wannabe młodocianej stylistki. no sory pefka ale pełna pała ten blog. widziałem pare zdjęć na grubym ziarnie z sesji w ciuchach mango i z obawy o wyrzyganie sie musiałem zmienić na jakąś niesamowitą galerie z onetu z serii - "wygląda jak milion dolarów - a 10 lat temu była mężczyzną!" ja pierdole... najgorzej. nienawidze tych durnych galerii z onetu choć strasznie zawsze kusi mnie, zeby to zobaczyć ale rozsądkiem bronię się przed kliknięciem w któreś z tych jebanych fot z cyckami ani muchy albo z serią najpiękniejszych polskich łydek. choć nie ukrywam, że dziś nie dałem rady i sprawdziłem jak wygląda ta dupeczka w bikini, co kiedyś była typem. no i naprawde dobra robota. przeczytałem jej całą historię. kiedyś startowała jako kanadyjska kandydatka do miss universe, ale jak się jury dowiedziało, ze ma sporo jednak do ukrycia, to ją wycofali z zawodów. przykro mi za nią. super ładna. ja chyba mógłbym się z nią zakumplować. nawet była ankieta czy jenna powinna jednak mieć możliwość wzięcia udziału w turnieju miss i ja uważam, że jak najbardziej.
zauwazylem ze jestem strasznie mialki internetowo. w sensie, ze jak juz przerobie wrocławską prasówkę i zrobie sesje z jakimiś muzycznymi blogami, to wysypują mi się pomysły na przeglądanie stron. jednym słowem internet mi się konczy...nie posiadam takiej zdolnosci digginu jak ma np. moj flatmejt maciek, który do śniadania zawsze ogląda jakąś pojebaną stronę, którą gdzieś tam se znalazł. na tyle pojebaną, że opowiadaniem o niej można przerobić nie jedną gównianą rozmowę z ludźmi z pracy albo przy szlugu. ostatnio oglądaliśmy taką o teoriach spiskowych. twórcy strony chcieli zachęcić i przekonać nas do tego, że ludzkość znajduje się od tysiącleci w rękach reptilian - czyli jaszczurów w ludzkiej skórze. pochodzą z kosmosu i obstawiają same najwyższe stanowiska na ziemi aby pociągać za sznurki kukłami, którymi jesteśmy my sami. bardzo fajna ta strona. naprawde otwiera oczy na wiele rzeczy, które lekceważymy. barack obama jest jaszczurem. widziałem dowód. jakiś typ kamerą z komórki kręcił swój telewizor, w którym obama przemawiał. w pewnym momencie jego oczy doznają dziwnego błysku, a źrenice przybierają kształt krokodyla. i tu właśnie wyszła jego jaszczurza natura! angela merkel tez jest troche jaszczurem. no i oczywiście książe william i kate middleton - warto pooglądać ich wspólne portrety w poszukiwania gada w oczodołach.
dobra. dziś już też mija miesiąc od kiedy osiedliłem się na Ołbinku. O Ołbinku sporo bywało pisane ostatnio i cały czas zajawa nie schodzi. Jedyne co mnie naprawde tam wkurwia, to to że tam nie da sie ciuchów wysuszyć, bo słabo te kamionki nasłonecznione jednak. więc co 5 dni jezdze przez całe miasto jak ten bałwan z torbą pełną ciuchów, zeby to wymyć na ołtaszynie.
no i ten kurz. jebany kurz. w tym mieszkaniu potrzebuje aby tylko 2 przestrzenie były czyste. kuchnia i łaźnia. a z tej zasranej somalii co dzien leci jakaś tona pyłu na okna, parapety i podłogi. tam można zamiatać 2 razy dziennie i i tak bedzie kapa. chciałbym, zeby dało sie cos z tym zrobic.
pierwszy raz też od dłuższego czasu zachorowałem. w sensie rozłożyło mnie. nie wiem czy me ciało podda się totalnemu rozkładowi ale fakt jest faktem. mam podwyzszona temperature, katary, łamie mnie w kościach, kicham flegmą w różnych kierunkach. no kurwa najzwyczajniej w świecie chory. i tu moje dzisiejsze przemyślenie dnia. ludzie, których łapią choroby (oczywiście mówimy tu o gamie chorób typu grypa i angina) - to albo konkretni idioci albo wybitnie leniwi. za przykład posłużę swoją osobą - bo myślę, że swoim zachowaniem często kandyduję do obu tytułów z poprzedniego zdania. anginy ropne łapie po totalnym wycieńczeniu alkoholowym, spowodowanym konkret melanżem. grypę - taką jak dziś łapię tylko jak nic nie robie. nigdy w zyciu nie widzialem ciezko pracujących ludzi, którzy chorują. czemu? bo kurwa nie mają nawet czasu sie nad chorobą zastanawiać i organizm sam sobie radzi z jakimś pedalskim atakiem anginy. ja natomiast robie ostatnio wszystko, zeby sie nie przemeczac. zatem taka tez spotkała mnie kara. tak tak. choroby to kara za bycie przemelanzowanym kretynem lub obibokiem lub obie opcje naraz. teraz leże w łóżku i robie wszystko, żeby jednak następne dni były z lepszym samopoczuciem. stosuję kuraż dziadowo-szwedzki. szwedzki to ginger and lemon z wrzącą wodą i dużą ilością cukru. ulubiony drink od promoe - a ten to sie zna na zdrowiu. opcja dziadowa to tłusty rosół zdrowotny. w chuj tam czosnku, curry, pieprzu, ostrej papryki i soku z cytryny. tak zeby oczy wychodziły na wierzch. bo jak to mawia agro - dobrą zupę poznaje sie po tym jak sie przy niej dobrze spocisz! moj rosół jest niejadalny przez innych bo podobno sie nie da ale ja w niego wierze. jest koloru sików bardzo chorego człowieka i konsystencję ma oleistą. oby dało rade. bo kto jak kto, ale ja lubie jak zupa jest treściwa.
pogoda niech sie lepiej zdecyduje bo wywiera na mnie spory wpływ - aktualnie negatywny. odmówiłem już zakładania kurtki ale to nie wychodzi mi na dobre bo to nie jest aura na noszenie bluzy i mam wrazenie ze wyglądam co najmniej głupio. zycze tez sobie, zeby w koncu udało mi się w weekend nie wywalić cysterny wódki i przebyć go tak, żeby w poniedzialek miec kupe mocy, której w ten konkretny poniedzialek raczej nie mam.
początek destrukcji swojego zdrowia zaczął się w piatek. siedzielismy na śró. same typy na chacie. wódka z małą ilością popity, zagryzana cebulowymi prażynkami i kolejny festiwal rapów z nowego jorku z głośników. gralem sobie seta, bo lewy zostawił mi na stałe kontroler, którym jaram się przeokrutnie i co drugi dzien siedze przed nim i kleje sobie domowe rutyny. juz dawno nic nic nie sprawiało mi tyle szczescia, co obsługa tej maszynki.
w sobote byłem za to na ładnym obiedzie u pani gosi. dziadowo troche ale starzejemy sie wiec spodziewam sie wiecej takich imprez w przyszłości. bylo spoko. kupe zajebistego jedzenia i klimat biesiady przy stole. na takim zajebistym ogrodzie zimowym, który przypominał knajpe na stoku w karpaczu. chata gośki obfituje w wiele cwanów, bo na ogrodzie ma bajoro filtrowane przez sztucznie zbudowany wodospad, który uruchamia na guzik. tez jak bede mial swoja chate to se zrobie wodospad na guzik, a co! gosia byla tez na tyle miła, żeby ogarnąć mi wejścówe na maj hed is dabi, więc o północy zlądowałem na imprezie, na którą nie planowałem się dostać. pięknie w tym browarze, ale muzycznie było dla mnie za wiele. techno nakurwiało przeokrutnie i muzycznie nie było nawet chwili, żeby mi się podobało. wyszedłem o 2 nie żegnając się z nikim. byłem nawalony jak szpadel i przeszedłem na piechote na śró śpiewając pełną japą piosenki, które sobie puszczałem z walkmana. aż dziw, że nie dostałem wpierdol, bo byłem piewszym lamusem do lania tego dnia w tej konkretnej okolicy.
niedziela na szczęście już spacerowo-rekreacyjna. byłem na sesji red bulla i słuchałem mądrych rzeczy, które miał do przekazania światu scuba. później delikatne rodzinne obiadki, wizyta u rubików na grillu i spacery po parku południowym. jestem zły na siebie, bo znowu mało rzeczy ważnych ogarnięte i naprawde życze sobie, żeby w następny poniedziałek napisać posta, w którym będzie mniej elementu alkoholowo-hedonistycznego, a więcej produktywnego, bo zginę kiedyś w tym świecie rozkoszy i małych uciech.